ROZDZIAŁ XIV

40 4 10
                                    


Nie wiem, ile czasu mija od momentu, kiedy udaje mi się opanować emocje oraz osuszyć łzy. Przez otaczającą mnie ciemność i brak dostępu do choćby najmniejszego źródła światła, nie jestem w stanie określić, jaka jest obecnie pora dnia. Nie przeszkadza mi to jednak w dokładniejszym rozejrzeniu się po moim więzieniu.

Dzięki temu, że jedna z moich dłoni została uwolniona, udaje mi się odplątać łańcuch, który okazał się dużo dłuższy, niż przypuszczałam, dając mi przy tym więcej swobody. Podchodzę do najbliższej ściany, dotykając zimnych skał w poszukiwaniu czegokolwiek, czego mogłabym się uczepić. Szczeliny, pęknięcia, prześwitu. Iskry nadziei. Przesuwam się kawałek po kawałku, centymetr po centymetrze, bo choć to zupełnie bezskuteczne, to jedyna rzecz, jaka przychodzi mi teraz do głowy.

Zdaję sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie nikt nie będzie mnie szukał. Nawet jeśli Gabriel dowie się o moim zaginięciu, zapewne uzna to za zwykłą ucieczkę, o którą łatwo byłoby mnie podejrzewać. Czy będzie chciał mnie odnaleźć? Po tym wszystkim, co wydarzyło się między nami od dnia balu koronacyjnego? Mogłam naiwnie wmawiać sobie, że było między nami coś więcej niż małżeńska przysięga. Mogłam karmić się kruchą nadzieją, że znaczę dla niego coś więcej niż jedynie cena zapewnienia pokoju między naszymi królestwami. I jakaś część mnie naprawdę mocno chciała w to wierzyć.

Kiełkująca nadzieja musiała zostać zduszona w zarodku, zanim zdąży rozrosnąć do tego stopnia, że zaślepi obiektywny osąd sytuacji. Nieważne, jak bardzo pragnęłam pozwolić jej kwitnąć w ogrodzie mojej duszy.

Moja sytuacja nie była ani trochę kolorowa. Zamknięta w zimnej, ciemnej piwnicy, po omacku poszukująca jakiegokolwiek znaku, który świadczyłby o tym, że mam szansę się stąd wydostać. Jedyne, co do tej pory znalazłam to stary, zwinięty w kącie koc oraz metalowe wiadro. Łańcuch nie pozwala mi wejść po schodach, odbierając mi szanse na dotarcie do drzwi. Poza tym i tak nie miałam żadnego planu. Co potem? Przecież mój oprawca na pewno zwróciłby uwagę na otwierające się drzwi od piwnicy. Zanim zdążyłabym odnaleźć wyjście i do niego dotrzeć, ten psychopata pewnie bez mrugnięcia okiem przebiłby mnie tym samym mieczem, którym pozbawił życia Ernesta.

Nic z tych rzeczy jednak nie mogło się wydarzyć, jeśli nie uwolnię się ze skuwającego moją drugą rękę łańcucha.

Siadam z powrotem przy drewnianym filarze, przekładając między palcami kolejne ogniwa łańcucha w poszukiwaniu niedomkniętego kółka lub czegokolwiek innego, co dałoby mi szansę się go pozbyć. Skupiam się na swojej misji, sprawdzając dokładnie każdy z fragmentów, bo być może właśnie od tego zależy moje życie. Kto by pomyślał, że właśnie od tego kawałka metalu zależeć będzie mój los.

Z niepokojąco bijącym sercem znajduję wyszczerbiony fragment. Próbuję rozłączyć go palcami, ale po kilku nieudanych próbach spoglądam na stojące nieopodal wiadro. Jego cienka, metalowa rączka mogłaby mi się przydać. Zaczynam więc ją zdejmować, zdeterminowana, aby się stąd uwolnić. Jeśli tylko uda mi się pozbyć tego łańcucha, być może wymyślę sposób, żeby jakoś ogłuszyć mojego porywacza, kiedy następnym razem się tu pojawi. Czy wystarczy mi do tego wiadro? Bardzo wątpliwe, obawiałam się, że nie miałam aż takiej siły, żeby pozbawić go przytomności takim względnie lekkim przedmiotem.

Moje rozmyślania przerywa przytłumiony dźwięk głosów, dochodzący zza drzwi. Przerywam swoją próbę zdobycia wolności i nieruchomieję, cała zamieniając się w słuch.

– Zapłata za wasze usługi – obcy głos, zdecydowanie należący do mężczyzny. Zaraz po nim słychać brzęk monet.

– Mam przeliczyć? – kolejny obcy, męski głos.

Castle On The HillWhere stories live. Discover now