XVII

198 28 36
                                    


XVII

Kobieta nie umie oddzielić duszy od ciała. Jest istotą niezłożoną, jak zwierzęta.

(Charles Baudelaire)



Chciał obserwować każdy jej krok, każdy ruch. Odnajdywał swojego rodzaju podnietę w tym byciu cichym obserwatorem. Chociaż wiedział, że to głupie i szczeniackie. Rzecz jasna miał jeszcze pracę i w jakimś stopniu nawet on był z niej rozliczany, toteż niesamowicie chodził przez to poddenerwowany.

Czasami wystarczyła mu świadomość, że panna Evans właśnie traci swoje cenne godziny na siedzeniu w galerii. Żałował, że Penelopa lata temu już zrezygnowała z powszechnego monitoringu wnętrz. Owszem, kamery były, ale obstawiły jak psy stróżujące swoim wszechwiedzącym okiem raczej teren dookoła budynków, plus ewentualnie wyjścia z nich jak i z samego terenu. Dlatego wiedział, że Tara spała u Jacoba, co strasznie go mierziło. Sama jednak galeria, tak jak inne strategiczne punkty, miał w sobie nabożne sacrum miejsc niezepsutych czujnym szkłem obiektywów. Za to wyobraźnia mogła pracować na pełnych obrotach, za co nawet był wdzięczny.

Doszedł do wniosku, że obecność Tary nie będzie miała znaczącego sensu, jeśli nie uzupełni jej o swoją, namacalną.

Łaził po swoim gabinecie w budynku akademii. Za oknem deszcz zacinał solidnie, a daleka burza jeszcze odzywała się odległym pogłosem gromów. Zaiste dzień dzisiejszy był parszywy.

Kawa dawno temu wystygła, a nie chciał znów widzieć dziewczyny z dziekanatu u siebie, kiedy poprosi o kolejną. Wypił więc całość chłodnej cieczy duszkiem, krzywiąc się.

Kominek, a co za tym idzie, ryk palonych polan w nim skutecznie walczył o prym z bębniącymi odgłosami deszczu po szybie. Właściwie światło jako takie nie istniało, czas zawiesił się na szarej godzinie. Witamina D niemożliwa do zdobycia w naturalny sposób. Jesień jakby agresywniej w tym roku dała o sobie znać, dusząc wszystko co żyje do ziemi, wyganiając do nor i grożąc chłodem.

Wybrał na służbowym telefonie numer do Jacoba, a kiedy ten odezwał się, natychmiast go do siebie wezwał.

Asystent przyszedł po pięciu minutach. Jak zawsze promienny i uśmiechnięty, gdyby ludzie mogli być owocami, Jacob byłby cholerną, rumianą brzoskwinką. Nawet zarost trzymał na poziomie dwóch minimetrów, Hunter mógłby przysiąc, że ten jest mięciutki w dotyku.

- Pan profesor raczył chcieć mnie widzieć – przywitał się, ścierając z pyska od razu ten uśmieszek, skoro zderzył się z wyniosłą i ciemną postacią Huntera.

Czekał na niego jak mały, prywatny kat. Dość miał obserwowania jak prowadza się z jego Tarą po kampusie, kiedy ta wchodzi bądź wychodzi ze szkoły. Widywał ich. I chociaż żadna z obserwowanych sytuacji nie była nawet blisko dwuznacznej, to jednak nie mógł dłużej tolerować ewidentnej bliskości tych dwojga.

Poza tym – zbliżał się listopad, panna Evans nie potrzebowała już anioła stróża, ani przewodnika po kampusie, da sobie radę sama. Była w końcu dzielna, odważna i głupio ciekawska.

- Raczę. Bardzo raczę sobie ciebie widzieć, Jacobie. Raport z zeszłego semestru?

- Na pańskim biurku od czwartku

Cholera!

- Podać?

Bez przesady, gnojku.

Nocturn / zostanie wydany/Where stories live. Discover now