V

241 33 5
                                    


V

(A ja) jestem Diogenes, pies.

O piątej, jeszcze przed świtem, poszedł pobiegać. Na terenie kampusu było dość tras, aby spokojnie móc zrobić nawet półmaraton, ale Hunter lubił zbaczać z utartych, oświetlonych i bezpiecznych ścieżek. Lubił bieg przez las, mijając trzęsawiska oraz częściowo zwierzając brzeg Czarnego jeziora.

Dzień wstawał niespiesznie, zamglony i zmroczony jak przystało na wilgotną jesień. Nikt już tu nie pamiętał nawet o niedawno minionym lecie, jakby to w ogóle nie mogło pasować do tego miejsca.

Musiał się uspokoić i odreagować, a dziesięć kilometrów zawsze było lepszym pomysłem od ćpania. Czasem dwadzieścia, kiedy wyjątkowa nuda zaglądała na uczelnie. Lubił ruch i używki. Nade wszystko jednak kochał siebie i to, co mogło mu zaoferować własne ciało. W ogóle – ciało jako takie - był znawcą, entuzjastą i oddanym fanem, składającym za każdym razem hołd chemii mózgu, która odpowiednio zaprogramowana, dostarczała istnieniu niewyobrażalnych rozkoszy. Był uzależniony od niej bardziej niż od chemii, sławy albo ambicji.

Całe szczęście dopaminę można było uzyskać dobrym seksem, ale dzidziesiątki kilometrów biegiem również jej dostarczało.

Mgła gęstniała, ograniczając widoczność do dosłownie kilkunastu metrów. W tej mgle zalęgła się również dziwna, odrealniona cisza. Żaden ptak nie skrzeczał, żadne zwierzę w lesie nie darło się w niebogłosy. Nic. Tylko nieznośny szum własnych myśli w głowie.

Głównie krążyły wokół Tary. Nie miał jeszcze obsesji, ale pół nocy spędził na studiowaniu jej życiorysu, osiągnięć, prac umieszczonych w sieci, ale te były głownie sprzed dwóch lat i starsze. Nie był zadowolony, ba! uznał, że być może się pomylił. Dziewczyna była po prostu przeciętna, jedyne, co mógł całkiem nieźle teraz ograć to pr'owa zagrywka z tym jak to prywatna uczelnia dba o pokrzywdzonych systemem ludzi. I pewnie Penelopie zajebiście się spodoba ten wybieg marketingowy, sponsorzy sypną groszem, a on wyjdzie kolejny raz na cholernego zbawcę, wybawiciela i w ogóle – ósmy cud świata, celebryta z pędzlem.

Zatrzymał się nad brzegiem jeziora, gdzie stary pomysł z poczerniałego drewna brutalnie wgryzał się w martwą pozornie taflę wody. Cisza jak makiem zasiał. Woda ani drgnie, żadnej zmarszczki, żadnej fali, nic. Spokój. Mógłby przysiąc, że ma pod sobą szkło, a nie wodę.

Telefon zawibrował, upierdliwie wyrywając go z chwilowej melancholii.

Penelopa. Dziwne, że dzwoni i to o tej porze, w końcu diablice jak one raczej unikają światła, a pani dyrektor była etatowym diabłem w tym piekle.

- Przeszkadzam? – zapytała ostro.

- Nie – skłamał, uspokajając jeszcze oddech po biegu. – Coś się stało?

- Pojaw się u mnie, proszę. Pół godziny, od teraz. Musimy poważnie porozmawiać.

Nie czekała na odpowiedź, po prostu się rozłączyła.

Diablica go wzywała, musiał się słuchać jako książę tego pierdolnika.

Siódma. Mgła jedynie bardziej zgęstniała, siedzi nad ziemią, nie dopuszczając słońca. Lada moment zacznie pewnie lać.

Pan Cień o niespotykanie wczesnej jak na swoje standardy porze, przemierzał korytarze gotyckiego zamczyska, aby wejść prosto w objęcia diablicy. I to nie tak, że się nie lubili, bo to coś więcej, coś innego. Owszem, kiedyś przeżyli szybką przygodę, ale wzajemna fascynacja okazała się niczym ponad wzajemne rozczarowanie relacją. To, że pracował dla niej odczytywał jako permanentną pokutę. Czegokolwiek by nie odwalił, jakiegokolwiek by nie popełnił grzechu, to praca tutaj już była karą i pokutą.

Nocturn / zostanie wydany/Where stories live. Discover now