Rozdział 5

391 59 2
                                    

Riley

Gdy wróciłem ze szkoły, na podwórku stała już wysłużona honda mamy. Westchnąłem cicho. Na bank będzie miała milion pytań. Nie widzieliśmy się, odkąd odwiozła mnie wczoraj do szkoły.

– Cześć, już jestem! – zawołałem w przestrzeń, wszedłszy do środka. Atlas już czekał na mnie przy drzwiach, gdzie siedział i merdał ogonem.

Mama wynurzyła się z kuchni. Miała na sobie fartuszek i właśnie wycierała w niego dłonie. W całym domu pachniało jedzeniem. Dopiero ten zapach uświadomił mi, jak bardzo głodny byłem. Minęło już kilka godzin od lunchu, w zasadzie zbliżała się pora kolacji i umierałem z głodu.

– Jak pierwsze dni w szkole? – zapytała, ściskając mnie krótko na powitanie. Nie docierało do niej, że jestem już za stary na takie czułości z mamą. A przynajmniej tak jej wmawiałem. Nie przyznałbym się na głos, że lubiłem te nasze przytulasy.

– Całkiem spoko, Julian robi mi za przewodnika. – Wzruszyłem ramionami. – Byłem dzisiaj na treningu próbnym, dostałem się do drużyny.

– Wspaniale! W takim razie trafiłam w sam raz z kolacją. Zrobiłam twoje ulubione fettuccine.

Uśmiechnąłem się. Mama wyglądała na wykończoną, więc tym bardziej doceniałem, że przygotowała dla nas kolację, zamiast odsypiać dyżur.

– Widziałam się dzisiaj z ojcem Camryn, ponoć byłeś u niej wczoraj – zagaiła, unosząc wymownie brwi, gdy już siedliśmy do jedzenia. – Robert widział was, jak siedzieliście razem na tarasie.

– Mamo... – jęknąłem.

– No co? Mówię tylko, co słyszałam od Roberta.

Zacząłem grzebać w swoim makaronie.

– Wiesz, że to nie jest takie proste – westchnąłem.

– A może jest? Zawsze dobrze się rozumieliście. Jestem pewna, że z czasem wszystko sobie wyjaśnicie.

– Mamo, ja nie mogę jej o tym powiedzieć. Wiesz, że nie mogę.

Uśmiech zniknął z jej twarzy. Wiedziała, że mam rację. Gdybym wyznał teraz Camryn prawdę, już nigdy by się do mnie nie odezwała.

– Sądzisz, że Julian coś wie?

Potrząsnąłem głową.

– Nie – odpowiedziałem. – I pewnie lepiej, żeby tak zostało.

Godzinę po kolacji zabrałem Atlasa na krótką przebieżkę. Po całym dniu siedzenia w domu i ganiania po podwórku cieszył się jak szczeniak, gdy zapiąłem go na smycz. Wieczorne bieganie weszło nam w nawyk już lata temu. Wystarczało, żeby zmęczyć mojego wilczarza na tyle, by po powrocie nie broił w domu. Zwykle po wypiciu miski wody szedł do mojego pokoju spać.

Obrałem tę samą trasę, co wczoraj. Miałem cichą nadzieję, że znów wpadnę na Camryn, skierowałem się więc w stronę jej domu na powrocie.

Otarłem wolną dłonią pot z czoła. W drugiej ręce trzymałem luźno smycz Atlasa. Zbliżałem się właśnie do numeru jedenaście i dostrzegłem Camryn siedzącą na tarasie, zupełnie jak wczoraj. Atlas, zgodnie z moimi przypuszczeniami, pobiegł w jej kierunku, prawie wyrywając mi bark. Puściłem smycz, a chwilę później usłyszałem dziewczęcy chichot. Westchnąłem. Powinienem zmienić trasę biegania, ale w głębi duszy... Wcale tego nie chciałem.

Warte wybaczenia WYDANA 22.09.2023Where stories live. Discover now