6

708 48 14
                                    

mia



Ostatnim razem, gdy byłam na randce, największym radiowym hitem była Jennifer Lopez śpiewająca o tym, że nie będzie matką jakiegoś nieudolnego życiowo faceta, a na pierwszych okładkach gazet plotkarskich regularnie pojawiali się członkowie One Direction. W pieprzonym dwa tysiące szesnastym roku. Tak, nie przewidzieliście się. Od sześciu lat żaden facet nie dotykał mnie w ten sposób, nie licząc niewinnego, świątecznego wybryku, którego żniwo właśnie zbierałam.

Och, nie, to jednak nie powinno się liczyć, z resztą tak samo jak rzekoma ostatnia randka, o której przed chwilą wspomniałam. Cóż, wiecie, randka z założenia jest czymś romantycznym, spotkaniem dwóch osób, przychodzącym na nią w konkretnym miłosnym celu. Nie wiem, czy można nazwać tak ostatni dzień czerwca tego felernego roku, gdy Derek Sheperd zerwał ze mną w jednej z eleganckich restauracji w centrum Londynu, gdy przyszłam tam z myślą, że może w końcu mi się oświadczy. Nie da się też uwzględnić do tej kategorii chwili, gdy wylądowałam w łóżku tego śmiesznego piłkarzyka, zaliczając swoim tyłkiem wszystkie możliwe miejsca w jego mieszkaniu, w których tylko można uprawiać seks. Na swoją obronę mam tyle, że nawaliłam się jak świnia i średnio kontaktowałam, więc prawie jakby się nie wydarzyło.

Pomyślicie sobie teraz: dziewica orleańska, albo że jestem pewnie brzydka jak ciemna noc listopadowa. Cóż, w moim mniemaniu ani jedno, ani drugie nie było prawdą. Ja zwyczajnie nie miałam czasu na faceta. Całe studia harowałam jak koń na westernie, by zawsze być drugą po tym, jak rok w rok niejaki Andrew Holland zgarniał całe stypendium dla siebie. A że czasy były jakie były, w dziekanacie rozkładali ręce twierdząc, że uczelni nie stać na jeszcze jedno, mimo że właśnie cała kadra dostała podwyżki. Każdego roku po tym, jak wypruwałam sobie żyły na rozmaitych wolontariatach, zajęciach dodatkowych i kołach naukowych, zostawałam z niczym, nie licząc myśli o rzuceniu tego w diabły.

Wczorajszego dnia, tuż po powrocie z pracy, przewertowałam cały internet w poszukiwaniu informacji o niejakim Matty'm Cashu. Szukałam czegoś, co uzupełniłoby to, co sama wiedziałam o nim, przeglądając szpitalną kartę pacjenta. Nie wiedziałam o nim nic poza tym, że dwukrotnie zerwał wiązadła krzyżowe i raz trafił na ostry dyżur po bliskim spotkaniu ze słupkiem bramki. Cały wieczór spędziłam przeglądając strony plotkarskie i tysiące artykułów, których był głównym bohaterem.

Wszystko to utwierdzało mnie w przekonaniu, że Matty Cash był... barwną postacią.
Głośny romans z uczestniczką jakiegoś żenującego reality show? Było. Parę ocenzurowanych, wakacyjnych zdjęć takiego, jakiego go Pan Bóg stworzył, ukazujących  sekretny tatuaż na dupie? Żaden problem! Kilka fotografii rozbitej facjaty, którą musiałam zszywać po ostatniej bójce w klubie? Proszę bardzo, główna strona. Poza tym systematycznie, od ponad roku, rozpisywano się na temat jego domniemanej partnerki, posiłkując się jego zdjęciami, gdy wychodził z klubu z coraz to inną kobietą. Nie, żebym spodziewała się, że byłam jedyna - raczej nie sprawiał wrażenia monogamisty, a ja nie miałam ochoty patrzeć na te wszystkie piękne dziewczyny i porównywać ich do siebie. Och, no i trafiłam też na kilka kadrów z reprezentacji, a helbata w jego wykonaniu prześladowała mnie przez resztę wieczora.

Panie Boże, nie pozwól, żebym złapała chorobę weneryczną! - pomyślałam z obrzydzeniem, zamykając okno przeglądarki internetowej.

Kojarzycie ten mem o zaciągnięciu dziewczyny do łóżka, kiedy typ mówi, że to jego zasługa, a ty śmiejesz się w środku, bo masz dopasowaną, koronkową bieliznę, ogolone nogi, drogie perfumy i pół Sephory na twarzy? No więc właśnie tak czułam się, stojąc przed lustrem w czarnym komplecie, czując jak cienki pasek majtek wbija mi się w pośladki. Jeśli tego wieczoru nie skończymy w łóżku, przysięgam, że nie nazywam się Mia Stewart.

You, me at six | cashWhere stories live. Discover now