7. ❝Grzech bycia sobą❞

127 39 7
                                    

W niedzielę, ubrany w wyprasowaną przez matkę koszulę, i z krzyżykiem zawieszonym na szyi, stawił się w kościele. Stał między ojcem a młodszym bratem, w jednej z ostatnich ławek, przed sobą mając rozłożony niegruby śpiewnik. Nie musiał patrzeć na tekst — znał go przecież na pamięć — ale i tak to robił, byle nie patrzeć w stronę ołtarza, który zawsze wywoływał w nim pewien smutek, być może nawet żal, gorycz.

Miał wrażenie, że zupełnie tutaj nie pasuje — chciał wierzyć w Boga oraz w słowa modlitw, które inercyjnie wypowiadał, jednakże nie potrafił tego zrobić. Czuł, że się do tego wszystkiego zmusza i nie dość, że jest przez to nieszczery wobec rodziny, to jeszcze kłamie przed samym sobą, wykonując rzeczy, które nie sprawiają mu ani krztyny przyjemności. Czasami zastanawiał się nad tym, dlaczego tak właściwie to robi, dlaczego się w ten sposób kara, udając kogoś, kim tak naprawdę nigdy nie był. To był jego paradoks — wiedział dokładnie, z czym nie chciał się utożsamiać, a jednocześnie nie miał pojęcia, gdzie w takim razie należy i co sobą reprezentuje. Znał tylko swoje łatki — katolika, Amerykanina o azjatyckim pochodzeniu, kujona z biednego domu, wstydzącego się wszystkiego i wszystkich chłoptasia, który przyglądał się nowojorskim kobietom nie dlatego, że ich pożądał, ale dlatego, że im zazdrościł. Zazdrościł wielu osobom. Przede wszystkim tym, które dobrze wiedziały, kim są. On nie był nawet pewien swojego imienia.

Zerknął na matkę, a potem na ojca i brata oraz ich poruszające się wargi, spomiędzy których ulatywały kolejne wersy wyznania wiary. Następnie znów wlepił wzrok w książeczkę. Czas dłużył mu się niemiłosiernie, każda minuta zdawała się trwać cztery razy dłużej, więc kiedy nareszcie nastąpił moment obrzędów zakończenia, Jian był już okropnie zmęczony.

Nie odzywał się przez całą drogę do domu, myśląc o słowach duszpasterza, który prosił o nawrócenie osób odstępujących od zasad kościoła. Wśród wspomnianych grzeszników znajdowali się geje i lesbijki, jak i ludzie odrzucający swoją „prawdziwą" płeć, którą nadał im Bóg. Kiedy Jian tego wszystkiego słuchał, miał ochotę się rzewnie rozpłakać. Zastanawiał się, czy to naprawdę było złe, czy dało się tego jakoś uniknąć. Tylko jak miałoby się uniknąć bycia... sobą? Jak? Nie znał odpowiedzi na to pytanie.

Zasiadłszy przy stole, ujął dłoń matki, siedzącej po jego lewej, oraz brata, zajmującego miejsce po prawej stronie. Kiedy modlili się przed posiłkiem, spoglądał na znajdującego się naprzeciw niego ojca. „Amen" wypowiedział niemal bezdźwięcznie, a potem puścił prędko ręce członków rodziny i chwycił za sztućce, choć wcale nie chciało mu się jeść. Musiał po prostu zająć czymś spocone dłonie, wlepić wzrok w posiłek, machinalnie wpychać w siebie kolejne porcje jedzenia, byle nie musieć odezwać się słowem, które zresztą na pewno ugrzęzłoby mu w gardle.

— Czy coś się stało? — zapytała go kobieta, patrząc, jak starszy syn dłubie łyżką w miseczce z kleistym ryżem. — Masz problemy na studiach?

— Nie — odparł cicho, kręcąc głową. — Wszystko jest w porządku.

— Musisz jeszcze trochę wytrzymać — rzekł jego ojciec. — A potem znaleźć dobrą pracę.

Odkąd dostał się na studia, powtarzano mu to jak mantrę. „Musisz wytrzymać i znaleźć dobrą pracę. Musisz pomóc nam na starość. Jeśli będziesz miał dobrą pracę, to będzie ci łatwiej znaleźć odpowiednią kandydatkę na żonę, zadbać o własne dzieci. Jesteś jeszcze młody, ale powinieneś myśleć o przyszłości, zanim będzie za późno".

Jian, myśląc o przyszłości, widział jednak tylko bezkresną, czarną plamę, tak czarną, jak mocna kawa, którą w poniedziałkowe południe pił w towarzystwie Eda Edwardsa, okupując jeden ze stolików Caffè Reggio. Mieli wtedy okienko między zajęciami, a białoskóry Amerykanin potrzebował (a raczej wymagał), aby jego kolega napisał mu pracę dodatkową. Chciał dostać wyższą ocenę z praw człowieka, a że te go w zasadzie guzik obchodziły... musiał wysłużyć się Jianem.

DRAG 'N' ROLLWhere stories live. Discover now