prologue

444 31 2
                                    

Nie potrafił od tamtego dnia spać.

Noce były dla niego tym samym co dni, tylko wydawały się o wiele bardziej przerażające.

Poczuł nieprzyjemny przeszywający całe jego zmarznięte ciało chłód.

Znowu ociężale tej nocy wstał i wysypał na dłoń sporą ilość czerwonych tabletek i z brakiem jakiejkolwiek nadziei, że mu pomogą, połknął je na raz. Był sam. Nikt nie szeptał mu do ucha, że faszerowanie się medykamentami nie pomoże jego dolegliwości. Nie miał nikogo, kto pomógłby mu przezwyciężyć strach. A kiedyś nikt nie pomyślałby, że człowiek taki jak on mógłby się czegokolwiek bać.

Tamta noc była jego siedemset trzydziestą pierwszą nocą bez niego.

Niby minęły dwa lata, a jednak ból rozstania był tak samo kłujący, rozrywający skamieniałe do granic człowieczeństwa serce w połowie, jak w chwili gdy skonał w jego ramionach.

Był słaby. Cholernie słaby. Nie umiał się zabić, nawet gdy trzymał ten jebany sztylet przy gardle, nie umiał poruszyć ręką milimetr bliżej skóry. Był pierdolniętym masochistą, który zamiast zakończyć raz na dobre swe cierpienie, snuł się w odmętach wspomnień, próbując odzyskać to co utracone, raniąc się przy tym niemiłosiernie.

Dalej czuł odrazę do wszystkich dookoła, którzy mogli zapobiec tamtej tragedii. Do kapitana, który nie potrafił grać czysto i nawet gdy ten chciał wygrać wolność ukochanego zakładem, tamten musiał oszukiwać na własną korzyść. Nienawidził jego niby kompanów, którzy z taką beztroską pozwolili wyrzucić ciało chłopaka do wody. Wrzał ze wściekłości, gdy widział tę jasną porcelanową twarz najmłodszego z załogi, który sprowadził na nich cały ten koszmar.  A z tych wszystkich osób największą odrazę, wręcz paskudne obrzydzenie, sprawiające że zbiera mu się na wymioty -  czuł do samego siebie.

Bo był kawałem chuja dla osoby, która w mniejszym stopniu oderwała go od tego bezsensownego gówna. Pokazała mu chociaż na chwilę, co to znaczy żyć. Osoby, która nadała jego karnemu istnienia prawdziwy sens, bo zemsta nim na pewno nie była.

Żałował. Tak cholernie wszystkiego żałował.

Żałował każdego przepełnionego negatywnymi emocjami słowa, które sprawiło że tak ważna osoba w jego życiu uroniła łzy.

Nie potrafił od tamtej pamiętnej chwili zmrużyć oka nawet na minutkę. A gdy mu się to udawało szybko wybudzały go koszmary. Widział sceny z wojska, zmiażdżone głowy, tony flaków i litry szkarłatnej krwi, która w ciągu tylu lat spływała z oręża. Dalej widział przed oczyma puste oczy zastrzelonego przez niego samego szajbniętego księcia czy opiekuna jego ukochanego, którego gołymi pięściami ubił w szale. Był potworem...

I w sumie jedyne co mu zostało to naszyjnik, którego przez te siedemset trzydzieści jeden dni nie ściągał nawet na chwilę. Miał jeszcze wspomnienia, ale z dnia na dzień były one coraz bardziej rozmazane. Powoli zapominał już brzmienie melodyjnego głosu chłopaka, czy pięknej twarzy która prześladowała go dniami i nocami.

Był już na skraju załamania i choć tak bardzo chciał to wszystko skończyć, najprościej mówiąc nie umiał. Stał się wrakiem, który całymi dniami snuje się albo siedzi na łodzi i łowi ryby. Niby pomaga swojej rodzinie, dziadkowi czy innym mieszkańcom Can, ale mimo to jest jakby nieobecny. Tak jakby jego dusza już dawno na tyle zgniła, że została podana rozkładowi, a jego ciało niczym żywy trup dalej utrzymywało się w materialnej części rzeczywistości.

I tak było do siedemset trzydziestej pierwszej nocy.

Siedemset trzydziestej drugiej nocy desperacja sięgnęła zenitu. Po kolejnej nieudanej próbie poradzenia sobie ze stratą, kupką połkniętych tabletek, porozbijanych wokół jego łoża pustych butelek  rumu i  niestety już którejś następnej nabytej bliźnie na szyi, jak zwykle łyknął jeszcze inne zielone pastylki i wyszedł. Jak gdyby nigdy nic, spakował plecak i ruszył. Wprost przed siebie z ostatnią nadzieją. Bo ta przecież umiera ostatnia.

Wędrował przed siebie, byle gdzie. Tak jakby na końcu tej dziwnej wybranej przez jego intuicję drogi było coś co odmieni mu życie. Mogły to być zwidy. W końcu naćpani lekami ludzie widzieli różne rzeczy. Mogły to być czary. Mogło być to wszystko. Nawet latające dywany i magiczne lampy. Chuj go to obchodziło. Po prostu szedł tam gdzie go prowadziła tęsknota. Na wybrzeże.

Stanął na plaży i od razu zobaczył potężny okręt zacumowany na tej dzikiej plaży już siedemset nocy. Nie wszedł na niego, ale z pewną nostalgią wpatrywał się w jego żagle, kadłub czy mostek kapitański, które tak dobrze pamiętał.

Nawet nie zorientował się, kiedy już stał po kostki w morzu. Lekki morski wiatr rozwiewał jego krótko ostrzyżone czarne włosy, które kiedyś szczyciły się piękną różową barwą. Ścisnął mocno naszyjnik na szyi i spojrzał wprost na lśniące w brzasku morze.

„Mogę oddać ci to za czym tęsknisz... Pozbędę się twojego bólu... ”

Morze go wolało. Choć miał obawy, nie potrafił mu odmówić.

„Dam ci wszystko co zapragniesz”

„Błagam” odparł wręcz szeptem, próbując powstrzymać bezgłośne już po tylu nocach łkanie.

„Oddam ci wszystko co zechcesz, musisz jedynie dać mi pozwolenie”

Morze wolało go coraz dalej. Zagłębiał się w nie totalnie, nie kontaktując z resztą świata. W ogóle nie czuł, że zaraz woda pochłonie go całego.

Topił się.

Ale nie wierzgał się. Nic z tych rzeczy.

Beztrosko opadał coraz bardziej w dół. Jak puszczona w dół ciężka kotwica.

„Czy oddasz mi siebie w zamian za spełnienie twoich najskrytszych pragnień?”

Nie odpowiedział. Jedynie wystawił rękę w stronę przebijającego się przez linie wody światła.

Najbardziej bolesną rzeczą w ludzkiej egzystencji jest świadomość wartości czasu. Nie da się go zmienić, a każda próba przeciwstawienia mu się skutkuje karą.

Choi San był tego wszystkiego doskonale świadom. Mimo to uległ własnej egoistycznej pokusie...

WONDERLAND: captain's return // ATEEZ PIRATE AU Where stories live. Discover now