chapter twenty-four

125 14 39
                                    

Moje dłonie stały się niesamowicie mokre, gdy w zdenerwowaniu uporczywie ocierałem je o materiał zapożyczonych spodni. Wiedziałem, że powinienem się już dawno ruszyć, a nie drętwieć niczym grecki posąg przed wejściem do firmy, gdzie przez kwadransem zostawił mnie San.

Ah, San. To imię przywodziło w zbuntowany umysł tak wiele pozytywnych wspomnień, iż czułem, jak topnieje w środku. Długo trwało, nim w końcu udało mi się go zmusić do wstania, dosłownie spychając go z łóżka, aby w końcu przestał się do mnie przytulać. Nie było zaskoczeniem, że po prawie godzinie bezmyślnego wylegiwania się o poranku, przygotowane przeze mnie śniadanie już dawno stało się niesmacznie zimne. Przyzwyczaiłem się do rozczarowania w oczach Jiina, gdy przychodził o późnych nocnych godzinach, oczekując, by posiłek, który przygotowałem był całkowicie świeży, jakbym dopiero przed paroma chwilami skończył go robić. Dlatego też stanąłem osłupiały, wpatrując się niezgrabnie w Choia, który pożerał swoją skromną - w porównaniu z jego nieskończonym apetytem - porcję, mamrocząc niezrozumiałe pochwały i podziękowania, pomimo iż jedzenie, jak na moje gusta, nie nadawało się już do spożycia. Jak długo żył na śmieciowym żarciu, że smakowała mu nawet zimna jajecznica?

Gdy postanowiłem oddać mu własny talerz, ten spojrzał na mnie z przerażeniem, jakbym co najmniej przystawił mu pistolet do skroni. Zakręciło mi się w głowie, gdy ze smutkiem pytał szybko, czy potrzebuje czegoś innego i jak może to zdobyć. Zapewniłem go, że nie jestem głodny, co było oczywistym kłamstwem, a on w przeciwieństwie do Jiina, mi nie uwierzył. Zamówił dla nas taksówkę, lecz zatrzymał się na kilka minut, pozostawiając mnie w niej samego z podejrzanie wyglądającym kierowcą, aby po chwili powrócić z pełną siatką świeżych wypieków, których ciepły, pachnący aromat wypełnił ciasną przestrzeń pojazdu. Nie odezwał się, gdy podarował mi jedzenie, nawet nie biorąc ułamka z tego co kupił. Jedynie wpatrywał się we mnie z dziwnym, przyjemnym uśmiechem i swymi małymi, czarującymi dołeczkami, które jak zwykle skradły me obłąkane serce.

Nie wysiadł ze mną pod firmą, tłumacząc, iż musi coś załatwić na mieście i że spóźni się z godzinę bądź dwie na ćwiczenia. Pogodziłem się z faktem, że nie mogę mieć go już na zawsze przy sobie, więc jedynie zbeształem go łagodnie za nieuczęszczanie na praktyki tańca z resztą zespołu, urywając gdy zaczął chichotać, czymś niezmiernie rozśmieszony - ku mojemu nieszczęściu, ignorując narzekające dopytywania, nie wyznał, co go tak rozbawiło.

Oddychałem ciężko, wiedząc, iż w praktyce jestem bezpieczny. Jiin był już dawno w więzieniu, a zatrzymanie mogło trwać przynajmniej dobę, jak nie więcej. Jednak weź to wytłumacz mojej straumatyzowanej duszy, która siała panikę z każdym głośniejszym dźwiękiem. Zebrałem w końcu wystarczająco dużo odwagi, aby ruszyć w kierunku drzwi mojej sali tanecznej, zaskoczony, gdy w ciągu chwil obsypano mnie wieloma pytaniami.

-Hej, już spokojnie. Po kolei - Narzekałem cicho, wartując się w członków mojego Teamu, którzy oczekiwali na moje wyjaśnienia.

-Czemu wczoraj tak wyszedłeś? - Pierwsze pytanie padło niskim, basowym głosem, który szybko został dopasowany w moim umyśle do ładnej i delikatnej twarzyczki. Felix stał bliżej niż pozostali, zbulwersowany, iż nie odpowiadałem na jego pytanie. Jednak co powinienem powiedzieć? Wybaczcie, ale mój mąż próbował mnie zamordować i spałem z nowym praktykantem w jednym łóżku, więc miałem zajęty wieczór? Abstrakcja.

-Musiałem wyjaśnić Jiinowi kilka rzeczy - Mruknąłem bzdurne kłamstwo zamiast tego, zaskoczony jak naiwnie łatwowierne było spojrzenie Yongboka. Czy tak właśnie wyglądałem, ślepo ufając mojemu byłemu kochankowi? Zapewne.

-Nie mogliście tego załatwić później?! Ominęliśmy kolejne ćwiczenia, a przecież jutro gala - Zamarłem na te słowa, przeklinając się siarczyście w myślach. 

Jeszcze przed miesiącem odliczałem dni... godziny do jej rozpoczęcia, lecz teraz? Całkowicie utraciłem rachubę czasu, zapominając, iż tak niewiele brakowało, by postawić całą moją karierę na szalę opinii. Albo  zostanę zrzucony, albo waga pochwał przeciąży me umiejętności, wznosząc mnie wprost na podium. Nie byliśmy jednak gotowi. Było wiele rzeczy, które wyglądały wyśmienicie z mojej perspektywy, lecz wciąż nasze ruchy nie były wystarczająco zsynchronizowane... a czasu brakowało. Zawsze go brakuje.

-Damy sobie jakoś radę - Wymamrotałem, próbując ukryć własny brak nadziei, tlący się głęboko w moim umyśle. Może zawiodłem, jako lider, a nie nie zawiodę, jako przyjaciel. Zasieje w nich choćby krztę powodzenia, modląc się, aby to wystarczyło, by nie złamali się po porażce.

Nie zwlekając dłużej, zaczęliśmy tańczyć. Próbowałem po raz kolejny wyliczyć im dokładny moment kopnięcia, czy przerzutu, lecz moja ingerencja wydawała się całkowicie pogarszać sprawę. Po niemal godzinę, gdy zacząłem się martwić brakiem obecności Sana, który obiecał przybyć oraz po ciężkich, dyszących z wysiłku oddechach, postanowiłem zarządzić drobną przerwę, wsłuchując się w liczne podziękowania od grupy.

Sam wyszedłem na korytarz, rozważając, czy mógłbym zdobyć w jakiś magiczny sposób numer do Choia i po prostu upewnić się, że nic mu nie jest. A co jeśli...? Nie, nie powinienem rozpatrywać żadnych pesymistycznych scenariuszy. Po prostu po przyjacielsku upewnię się, że nic mu nie jest i ma się dobrze.

Poszedłem więc do studia nagraniowego, przeszukując leniwie stos zaległych podań, aż nie odnalazłem tego, który dzierżył ładne imię. Opuszkiem palca przetarłem trzy kręte litery atramentowego podpisu, ostrożnie schodząc do nazwiska. Miał ładny styl pisma. Zgrabny, lecz wyćwiczony, gdy zwieńczenie podpisu wydawało się nieco ostrzejsze, sugerując styl zbliżony bardziej do autografu, niżeli czytelnego podpisu.

Dłoń szybko opuściła czarny tusz, gdy drzwi otworzyły się z głośnym szarpnięciem. Westchnąłem, szczerze lekko rozczarowany, iż ktoś tak okrutnie przerwał moją chwilę upajania się ładnymi śladami pozostawionymi przez męską rękę, zanim rzeczywiście postanowiłem się odwrócić.

Cofnąłem się przerażony, a moje oczy nigdy nie wydawały się szczerzej otwarte, jak właśnie w tej chwili.

-C-co ty tu robisz? - Wykrztusiłem cicho w czystym przerażeniu, jęcząc boleśnie, gdy moje udo nadziało się niezręcznie na blat pobliskiego biurka. 

Jiin stał przede mną. Jego twarz była blada i wydawał się zmęczony, lecz poza tym emanował dziwnym spokojem, wręcz nienaturalnym po wczorajszym wieczorze. Uśmiechał się słabo i łagodnie, zaciskając dłonie na niewielkim pudełeczku oraz pełnym bukiecie szkarłatnych róż, paradoksalnie upodabniających się do krwi, która wściekle wypływała z rozcięcia na moim policzku.

-Wooyoung - Głos miał chropowaty, prawie zdarty, lecz uprzejmy, gdy czule wypowiadał moje imię - Tak bardzo chciałem cię przeprosić - Jego znużone spojrzenie wydało się lekko nieobecne, gdy łzy zamgliły poczerwieniałe białka. Wyciągnął niewielkie prezenty, przechylając głowę na bok, w dziwny sposób nagle upodobniwszy się do strapionego szczeniacza o smutnej przeszłości, który obawiał się zostać zganionym przez swojego właściciela.

Dopiero teraz zauważyłem, iż jego koszula była niezgrabnie pomięta, a pasma ciemnych włosów odstawały w absolutnym nieładzie... zrobiło mi się go szkoda. Wydawał się taki... bezbronny...

-Ja... - Starałem się przełknąć, lecz moje gardło paliło z mieszanki strachu i współczucia.

-Proszę, daj mi ostatnią szansę... wynagrodzę ci absolutnie wszystko... Proszę, Wooyoung... Błagam, nie skreślaj mnie...

*

Hejka, mam złe wiadomości. Nie będę już w stanie wrzucać rozdziałów codziennie, raczej raz na dwa-trzy dni, bo nie dość, że kończą się zdalne, przede mną matura, to (jak niektórzy już wiedzą), zaczęłam pisać nową pracę. Jeszcze raz przepraszam, że nie będę już często pisać i mam wielką nadzieję, ze nie zniechęci was to do opowiadania.

Trzymajcie się ciepło <3

A little more warmth //WooSanWhere stories live. Discover now