Przez salę przeszła fala szoku. Melissę zastanawiał fakt, że Valentine idzie sobie jakby nigdy nic, w dodatku nieuzbrojony, jakby był pewien, że nikt nie będzie próbował z nim walczyć. Po chwili jednak zrozumiała, dlaczego nie miał broni.
Valentine był tylko projekcją.
— Kogo ja widzę — powiedział z fałszywym uśmieszkiem, zatrzymując wzrok na Clary. — Clarissa i jej wampir... Kiedy sytuacja się ustabilizuje, będziemy musieli porozmawiać o twoim doborze zwierzątek domowych.
Słysząc to, Melissa wypuściła powietrze ze świstem. Nie podobało jej się określenie, jakim Valentine nazwał Podziemnych. Niestety, rzucenie w niego nożem nic by nie dało.
— Ile znajomych twarzy — mówił dalej, przechadzając się. — Patrick. Malachi. Amatis.
Kobieta nie poruszała się i patrzyła na Valentine'a z nienawiścią w oczach. Wciąż trzymała dłoń na ramieniu swojej córki.
— Nocni Łowcy nie zginęli przeze mnie — przekonywał zebranych w Sali Porozumień. — Zginęli z winy Clave, ponieważ mnie zignorowano — powiódł spojrzeniem po otaczających go Nocnych Łowcach. — Wielu z was należało kiedyś do mojego Kręgu. Pamiętacie, co przewidziałem piętnaście lat temu? Mówiłem, że jeśli nie sprzeciwimy się Porozumieniom, to naszą stolicę zaleją stada mieszańców. I co teraz? Będąca tylko w połowie człowiekiem szumowina ma czelność się nami rządzić. Moi przyjaciele, moi wrogowie, moi bracia zjednoczeni w Aniele, wierzycie mi teraz?
Nie otrzymał odpowiedzi na to pytanie. Cała sala wpatrywała się w niego, głównie z nienawiścią i słuchała dalszej dyskusji Valentine'a z Lukiem.
— Nie jestem wrogiem Nefilim — upierał się Valentine. — Za to ty już tak. Zwodzisz ich, by stanęli do walki, którą i tak przegrają, bo demonów, które mogę wezwać, jest znacznie więcej.
— Podziemnych i Nefilim jest jeszcze więcej — argumentował Luke, co spotkało się z prychnięciem Valentine'a.
— Podziemni. Zwyczajni tchórze, uciekną, jak tylko wyczują kłopoty. To Nocni Łowcy urodzili się, by walczyć. Nie bez powodu srebro jest waszym postrachem, a Dzieci Nocy unikają słońca.
— Nie wszystkie Dzieci Nocy boją się słońca — zauważył Simon, którego Clary wciąż trzymała w mocnym uścisku. — Stoję w słońcu i jakoś się nie palę...
— Widziałem, jak nie dasz rady wypowiedzieć imienia Boga, wampirze — zadrwił Valentine i uśmiechnął się kpiąco. — Myślisz, że jeśli nie płoniesz na słońcu, to nie jesteś potworem?
Melissa zacisnęła pięści.
— Oczywiście, że nie jest! — zawołała, zwracając na siebie uwagę nie tylko Valentine'a, ale też całej sali, w tym Simona, który patrzył na nią ze zdumieniem.
— No proszę, Herondale — mężczyzna patrzył na nią z góry. — Odważna dziewczynka.
Szatynka zadarła głowę do góry, by lepiej widzieć Valentine'a, choć tak naprawdę wolałaby w ogóle na niego nie patrzeć.
— Jeśli już ktoś tu jest tchórzem i potworem, to pan. Nasyłać demony na Alicante, by zniszczyły to, o co dbali Nocni Łowcy przez tyle lat, to naprawdę szczyt niewdzięczności i okropieństwa.
— Trudno się z tym nie zgodzić — przytaknęła Clary, na co Valentine zmroził ją chłodnym spojrzeniem. — Widziałam, co zrobiłeś Ithurielowi. Tylko potwory tak postępują, a żaden Podziemny w życiu nie skrzywdziłby anioła...
— Gdybyś widziała anioła, to nie dzieliłabyś się tym z całym światem — stwierdził triumfująco. — Jeśli nie ze względu na siebie, to na swojego brata...
![](https://img.wattpad.com/cover/208158178-288-k76501.jpg)
YOU ARE READING
Pióra i ćwieki • Simon Lewis
FanfictionMelissa Herondale od zawsze wiodła niezbyt spokojne, lecz szczęśliwe życie w Alicante. Miała parabatai, u którego boku walczyła z demonami, matkę, do której chętnie wracała i pasje, które rozwijała. Nigdy nie narzekała na nudę czy brak rodzeństwa. P...