Rozdział IX

216 26 2
                                    

(Wilk <albo pies... No ale załóżmy, że wilk xD>, wschód słońca... No dojdziecie, o co chodzi ;-))

Taht pierwsza dobiegła do rudego basiora, a raczej do dziury w śniegu, głębokiej na metr, na dnie której się znajdował. Zaraz po niej zjawili się Ronon i Ramira, oraz reszta stada. Nikt nie wiedział, co się stało.

– Marley! Marley, odezwij się! – Ciemnosiwa wilczyca była przerażona. Gdy cisza się przedłużała, po jej pysku pociekły łzy.

Samiec początkowo nie miał siły wypowiedzieć słowa. Ból go sparaliżował. Musiał przeczekać chwilę, choć kilka minut… Potem zobaczył, że jego partnerka płacze. Nie mógł znieść widoku jej szaroniebieskich oczu tak bardzo smutnych.

– Rami…

– Cicho, nic nie mów. Potem wszystko opowiesz.

– To weź się zdecyduj. – Wilk próbował się zaśmiać.

– No może pomożecie mu wyjść, co?! – Wadera zabrała się do kopania wyjścia z ,,pułapki”. Natychmiast dołączył do niej Ronon, a chwilę później Nora, Karo, nawet Meira. Planowali stworzyć łagodne przejście pod małym kątem. Gdy skończyli, udeptali trasę, aby śnieg się nie zapadał.

Marley wielokrotnie próbował wstać, ale za każdym razem upadał. Ronon pierwszy dostał się do brata. Był gotowy na wszystko. Podejrzewał, że basior wpadł w stare wnyki. Oczekiwał ran, krwi… a tymczasem sprawca całego zamieszania wyglądał na zdrowego. Przynajmniej teoretycznie. Okazało się jednak, że, mimo braku widocznych obrażeń, wilk nie może zrobić kroku. Przywódca był cierpliwy. Towarzyszył rudzielcowi przez całą drogę, pomagając mu centymetr po centymetrze.

Role się odwracają. Kiedyś, w rezerwacie, to ja go potrzebowałem. Po ataku Brolgeia miałem poszarpany bok i właśnie Red przytrzymywał mnie, żebym nie upadł… – wspominał alfa.

Marley, po wielkich trudach, wyszedł z dziury. Natychmiast obstąpiły go dzieci, z Ramirą na czele. Reszta wycofała się. Wiedzieli, że najbliższa rodzina jest mu teraz potrzebna, a będą mieli jeszcze czas, aby dowiedzieć się wszystkiego. Mimo wszystko martwili się. Potrzebowali sprawnych członków, bo w każdej chwili mogli wyruszyć na polowanie. Czekali jedynie na drobny sygnał, słaby trop, czyli to, czego dzisiaj im zabrakło.

Wataha z niecierpliwością czekała na wyjaśnienia basiora, ale wiatr zaczął się wzmagać i przywódcy skierowali stado w stronę lasu. Chcieli skorzystać z osłony drzew rosnących sto metrów dalej. Prosta trasa sprawiła jednak dużo problemów. Wilk o miodowych oczach bardzo utykał. Wszystkie mięśnie miał napięte, szczękę zaciśniętą do granic możliwości. Widać było, że chodzenie sprawia mu ból. Mimo to nie skamlał. Starał się iść równo z resztą, ale został trochę w tyle. W pewnym momencie koło niego pojawiła się Nora. Nic nie mówiła, po prostu się do niego uśmiechnęła i zwolniła kroku. Ona też kiedyś została ranna i ukrywała to tak długo, aż straciła przytomność. Domyślała się, jak może czuć się Marley, chociaż jeszcze nie powiedział, co mu się stało. Na ten sygnał zwolnili wszyscy, na znak jedności. Był to oczywisty gest.

Wataha dotarła na miejsce ze wschodem słońca. Początkowo pojedyncze promyki nieśmiało wychylały się zza górskich szczytów. Znaczyły drogę ognistej kuli, która nagle ni stąd, ni zowąd, zalała dolinę swym złotym blaskiem. Rozpoczęła kolejny dzień absolutycznych rządów, a gdy znużą ją obowiązki, na tron wkroczy jej srebrny zastępca. Nikt jednak nie obserwował tej zmiany panowania nad niebem. Nie tym razem. Zwierzęta natychmiast zarzuciły Marleya pytaniami.

– Spokojnie. – Alfa musiała przystopować ciekawość członków stada. – Dobra, rudzielcu, wytłumaczysz mam co się stało? Bylibyśmy ci bardzo wdzięczni.

– Przepraszam, powinienem wyznać to już dawno. – Wilk o miodowych oczach zaczął opowieść. – Pamiętacie bitwę nad Silvą? Co ja się pytam… Przecież nie byłem tam sam, a młodzież też zna tę historię. Właściwie każdemu z nas pozostała po tym zdarzeniu jakaś pamiątka. – Wzrok powędrował mu w stronę Kada i Taht. To im zostały największe ślady po walce: waderze na pysku, a basiorowi na karku. – Moje blizny sięgają głębiej. Teraz łapa wygląda normalnie, nikt by się nie domyślił, jak była poszarpana. Początkowo myślałem, że mi się upiekło i obędzie się bez żadnych skutków ubocznych. Wszystko ładnie się goiło. Problemy zaczęły się rok temu, z nastaniem zimy. Nadgarstek bolał mnie przy większym mrozie. Miałem nadzieję, że to przejdzie, kiedy się ociepli. Nerwowo oczekiwałem wiosny. Gdy już przyszła, ból nie zelżał. Jedyna różnica polegała na tym, że zamiast mrozu, przewidywałem deszcz. Gdy zacząłem się do tego przyzwyczajać, mój stan się pogorszył. Łapa robiła się sztywna, kiedy dużo chodziłem. Odczuwałem już nie tylko nadgarstek, ale również łokieć. I właściwie tak jest do dziś. Pamiętacie zabawę na lodzie parę dni temu? Przewróciłem się wtedy. Przy zetknięciu z zimną taflą rzeki aż zaskowyczałem. Nie udało mi się tego powstrzymać. Odczułem to tak, jakby poraził mnie prąd. A dzisiaj? Właściwie to samo. Gdy wskoczyłem w śnieg i uderzyłem przednimi łapami o ziemię, ból mnie powalił. Za bardzo obciążyłem chory staw… Jest coraz gorzej. Jeszcze trochę i nie wyjdę z jaskini. – Samiec próbował się zaśmiać, ale wyszło mu to dość blado.

– Damy sobie radę, Marley. – Ronon odpowiedział natychmiast. Miał nadzieję, że się nie myli.

__________

Jest jeszcze jedna sprawa związana z tym rozdziałem. Na blogu po napisaniu rozdziału VII, który był bardzo krótki, nieźle mi się dostało (właśnie za długość). Obiecałam że następny też będzie dłuższy i trochę jest... Ale dziewczyny (szczególnie jedna - Alice Spencer) dalej mówiły, że jest za krótki. Właśnie Alice Spencer napisała mi w komentarzu, że byłaby że mnie dumna gdybym napisała rozdział na 1500 słów i utrzymała ten poziom. Trochę wjechała mi na ambicję... Ale podziałało! Od tamtej pory próg 1500 słów jest moim wyznacznikiem i obiecałam sobie, że krótszego rozdziału już nie napisze, więc następny rozdział i wszystkie inne będą już w miarę przystępnej długości... Mam nadzieję ;-) sami to ocenicie... Ale musicie zaczekać do następnej soboty :p

Drimer - własna drogaWhere stories live. Discover now