two

77 12 18
                                    

Richie po paru godzinach znów obudził się w swoim łóżku. Gdy otworzył oczy tuż nad sobą zobaczył Beverly, siedzącą na krawędzi materaca. Sprawiała wrażenie zagłębionej we własnych myślach i wciągniętej w zabawę pierścionkami.

–Mogę wiedzieć, jak tu weszłaś?– zapytał sennym głosem, doprowadzając Bev do palpitacji serca.

–To ja tu zadaje pytania. Co ci się wczoraj stało?– powtórzyła pytanie surowszym głosem.

–Nic się nie stało...Jak tu weszłaś?

–Nic się nie stało? Oh, okej, w takim razie jak mi wytłumaczysz to, że pewien właściciel baru z 10 ulicy rozpowiada ludziom, że wczoraj słynny Richie Tozier zemdlał w jego lokalu, a potem wyleciał z niego z krzykiem? Jak mi wytłumaczysz, że gdy tu weszłam zastałam cię z twarzą przyklejoną do ziemi?– Beverly zmrużyła oczy i skrzyżowała ręce na piersi.

Wyglądała dokładnie, jak Maggie, gdy nakrywała małego Richiego na jedzenie ciastek w łóżku. Lecz ani Pani Tozier, ani Beverly nie umiały się na niego długo gniewać.

–A ty jak mi wytłumaczysz, że tu jesteś, choć doskonale pamiętam, że cię tutaj nie wpuszczałem?– prychnął, ignorując pytanie rudowłosej.

Szybko wygramolił się z łóżka, chcąc uciec przed trudnymi pytaniami. Sam nie potrafił sobie wytłumaczyć, co stało się wczoraj. Jedyną odpowiedzią w takiej sytuacji jest zwykłe: wariujesz.

Tylko, czy aby na pewno? Richie czuł, jakby dopiero teraz zaczął trzeźwo myśleć. A Eddie wczoraj wydawał się taki prawdziwy...

–Mam zapasowe klucze– odparła Beverly, jakby była to najoczywistsza rzecz na świecie.–Powiedz mi, co się z tobą dzieje. Najpierw te koszmary, teraz omdlenia, już nie wspominając o moich przeczuciach...

Beverly chodziła za nim krok w krok, gdy ten starał się znaleźć swoje okulary. Najwidoczniej nigdy się nie nauczy, żeby kłaść je pod ręką i jak zwykle kończą w dziwnych miejscach, jak szuflada ze sztućcami.

–Jakich przeczuciach? Bawisz się we wróżkę?– zarechotał Richie.

Uśmiech zszedł mu z twarzy, gdy wszedł do salonu. W pokoju czekał na niego Ben, Mike i Bill z takimi samymi minami, jak Marsh. Pełnymi obaw i zatroskania.

Beverly nie była jedyną osobą, którą z dnia na dzień naszła ochota na sprawdzenie, co z przyjacielem. Cała czwórka obudziła się z dziwnym przeczuciem, dlatego wszyscy spotkali się pod drzwiami Toziera.

–Co wy tacy poważni? Ktoś umarł?– zapytał Richie.

Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, Ben zamknął Richiego w mocnym uścisku. Przez nadmiar pracy dawno nie spędzał czasu z przyjaciółmi, szczególnie z Richiem. A z tego powodu czuł się winny, jak diabli.

–Wszystko już jest dobrze, Richie. Jesteśmy z tobą– powiedział Ben, wtulając się w zdezorientowanego Toziera.

–To słodkie Ben, ale nic mi nie jest–fuknął Tozier, przewracając oczami. –Ben? Ben, możesz mnie puścić!

–Och, przepraszam. Czasem robię się zbyt emocjonalny.– Ben uśmiechnął się delikatnie.

Przytulanie Billa i Mike'a było miłe, Beverly nawet bardzo, ale Richie zasługiwał na to najbardziej. A Ben nie miał zamiaru się z tym kłócić,  już od dziecka nie potrafił odmówić przytulania.

Gdy Ben w końcu odkleił się od Richiego ten skierował się do swojego barku. Już parę lat temu stwierdził, że Burbon jest fantastycznym dodatkiem do śniadania. A szczególnie dzisiaj potrzebował kolejnej dawki alkoholu, bo czuł, że zaczyna trzeźwieć.

Nothing lasts forever {Reddie}Where stories live. Discover now