one

160 12 47
                                    


Richie zszedł ze sceny przy dźwiękach oklasków widowni. Tłum wypełniający sale szaleje na jego punkcie. A on chce, jak najszybciej zejść im z oczu. Opuścić scenę, gdzie światła reflektorów oświetlają pewnego siebie mężczyznę, który dzięki swojej niezwykłej charyzmie może zdobyć każdą kobietę. 

Każdy kto poznał go osobiście doskonale wie, że to bzdura.

Richie nie tak wyobrażał sobie swoje życie. Zawsze marzył o karierze komika, sali wypełnionej po brzegi i tłumu fanów, ale co roku, gdy zdmuchiwał świeczki na torcie urodzinowym nie pomyślałby, że częścią tego życzenia będzie udawanie. Wyuczone odzywki, materiał do stand-upu, który napisał ktoś inny to wszystko nie był on.

Może i udało mu się oszukać wszystkich wokół, natomiast nigdy nie mógł wykiwać samego siebie. Co jeszcze bardziej doprowadzało go do białej gorączki.

Powinien być wdzięczny za szansę, którą otrzymał od losu. Powinien być chodzącym promyczkiem zdając sobie sprawę, jak rzadko coś takiego się trafia, lecz teraz za każdym razem, gdy wychodził na scenę nie mógł się doczekać, aby z niej zejść. Aby uciec do domu. Schować się, gdzie nikt go nie znajdzie.

Nie chciał brzmieć, jak rozpuszczony dzieciak krzyczący w głos chce więcej, więcej, ale chciał więcej. Kogoś więcej, kogo brakuje mu już od paru miesięcy. Kogoś, kto niestety już nie wróci i nie zapełni tej pustki.

–Hej, a ty dokąd!–zawołał Steve Covell, gdy Richie przemknął tuż obok niego.

–Do twojej matki, bo ostatnio ją zaniedbałem...No, a jak ci się wydaje? Idę do domu!–zawołał, ubierając kurtkę w pośpiechu.

–O nie, kochany! Ptaszki ćwierkały, że na widowni siedzieli ludzie reprezentujący Netflixa, którzy mają ci coś do zaoferowania. Idź tam i ich zabajeruj!–mężczyzna zaczął odciągać Richiego od wyjścia.–Tylko żadnych żartów o matkach. Oni mają cię polubić, a nie pozwać.

–Przestań mi mówić, co mam robić choć przez 5 minut! Richie musimy iść tutaj. Richie pogadaj z nimi. Richie nie zleć ze sceny–powiedział Tozier próbując naśladować głos Steve'a.–Ciągle coś!

–Przecież za to mi płacisz. Myślałeś, że spędzam z tobą tyle czasu, bo tak cię lubię? Otóż nie, ja też musze za coś wyżywić rodzinę!

–Dwa żółwie i kot to nie rodzina.­

–O przepraszam panie rodzinny, kiedy poznam twojego wybranka hmm? Bo jeśli dobrze pamiętam, to jesteś singlem od...cóż, zawsze.

Głupkowaty uśmiech Richiego spełzł z jego twarzy. Teraz wyglądał, jakby niechcący przypomniał sobie coś o czym pragnął zapomnieć. Coś co było zbyt bolesne, zbyt osobiste, żeby się tym dzielić.

Steve również zbladł. Richie w tym momencie przypominał siebie sprzed paru miesięcy. Z okresu, kiedy wyglądał, jak cień dawnego Toziera.

Covell starał się być w przyjacielskich stosunkach ze swoim klientem, ale jako menager uważał za niestosowne wypytywanie komika o jego problemy w życiu prywatnym. Liczył na to, że cokolwiek stało się w tej dziurze, znajdującej się Bóg wie, gdzie Richie szybko się z tego otrząśnie i znów będą mogli rzucić się w wir pracy.

Niestety, tak się nie stało. Richie był nieobecny, rozkojarzony, a w niektóre dni nawet agresywny. Steve podczas swojej pracy natknął się na wielu egocentrycznych lub trudnych artystów, lecz nigdy nie spotkał się z tak trudnym przypadkiem, jak Richie Tozier. Niech Bóg mu dopomoże, jeśli właśnie niechcący znowu obudził tę część Toziera.

Nothing lasts forever {Reddie}Where stories live. Discover now