Firestarter| Daryl Dixon (POP...

بواسطة red_qnn

52.2K 3.5K 993

Obiecaj mi. Obiecaj, że przetrwasz i będziesz żyć. المزيد

Wstęp
Bohaterowie
Soundtrack
I. ATLANTA
o. jaskółczy niepokój
i. uważaj na siebie
ii. zostaw mnie
iii. wybuch
iv. zagłada
v. pandemonium
vi. eksterminacja
vii. zbieg okoliczności
viii. stary znajomy
ix. bezpieczna przystań
x. w pułapce
xi. rick grimes
xiii. mała syrenka
xiv. waszyngton
xv. utracona nadzieja
xvi. ostatnia sekunda
II. FARMA
i. blokada
ii. poszukiwania
iii. greene
iv. do ostatniej kropli krwi
v. postępy
vi. upadek
vii. dowód
viii. frankenstein
ix. sekret
x. brawura
xi. pustki
xii. szeryf
xiii. zawahanie
xiv. wspomnienie
xv. proces
xvi. dale
xvii. przyjaciel
xviii. każdy z nas
III. WIĘZIENIE
i. stałe miejsce
ii. blok c
iii. bełt
iv. cisza
v. wdzięczność
vi. ogniwo
vii. bracia krwi
viii. andrea
ix. łzy
x. warunek
xi. odkupienie
xii. pożegnanie
KSIĘGA POSTACI
SPITFIRE

xii. gorzka prawda

978 64 9
بواسطة red_qnn

          Kiedy Riley była młodsza, sny były dla niej naprawdę interesującym tematem. Potrafiła spędzić całe godziny na poszerzaniu swojej wiedzy w kwestii snów z psychologicznego punktu widzenia. Czytała wiele ciekawych książek, których autorzy wierzyli iż sny są odzwierciedleniem tego, co spotyka nas w rzeczywistości. Teoria Freuda była nieodłącznym elementem występującym w jej lekturach. 

          Jeszcze kilka lat temu Flint podchodziła do snu i całego procesu śnienia z ogromnym podekscytowaniem.

          Teraz kobieta bała się zmrużyć oczy.

          Wpatrywała się w suwak od namiotu już od dobrych dwóch godzin. Z zewnątrz docierały do niej dźwięki wydawane przez świerszcze, a także odległe pohukiwanie sów. Natura żyła własnym życiem, najwidoczniej jeszcze niedotknięta przez wirusa. Szatynka raz po raz łapała się na bezsensownym zerkaniu na wyładowany zegarek, chcąc oszacować ile mniej więcej czasu pozostało jej jeszcze do poranka. Powoli jednak przyswajała myśl, że tej nocy na pewno już nie zaśnie.

          Doktor Flint była zmęczona. Prychnęła pod nosem, uświadamiając sobie, że to prawdopodobnie pierwszy raz, gdy przyznała to sama przed sobą. Niedobór snu był czymś, z czym borykała się od lat, nie tylko przez wzgląd na pracę, ale także liczne koszmary, które nie pozwalały jej na porządny odpoczynek. Demony przeszłości nawiedzały ją ilekroć próbowała zaznać choć trochę spokoju, przez co ostatecznie zniechęciła się do wszelkich prób uregulowania snu i w końcu pogodziła z tym, jak bardzo zaburzony był jej zegar biologiczny. 

          Co miało największy wpływ na to, że wreszcie utwierdziła się w przekonaniu, że jest zmęczona? Wybuch apokalipsy? Wiecznie czyhające na nią niebezpieczeństwo? 

          A może śmierć osoby, która wręcz błagała ją o to, żeby w końcu odpoczęła? 

          Riley była zmęczona. Zmęczona niespodziewanym piekłem na ziemi, które pochłonęło dziesiątki tysięcy istnień i wciąż zbierało swoje żniwo. Uciekaniem i życiem w ciągłym strachu przed żądnymi ludzkiego mięsa zainfekowanymi.

          Ale to zmęczenie nie mogło równać się z tym, co jeszcze przyjdzie jej przeżyć przez apokalipsę. 

          *   *   *   *   * 

          Nowy dzień przywitał mieszkańców obozowiska kolejnymi wyzwaniami. Mimo sukcesu na wczorajszym wypadzie, zapasów wciąż było za mało. W dodatku zaczęła im powoli kończyć się pitna woda, przez co zmuszeni byli do ograniczenia jej spożywania jeszcze bardziej. Jednak już o świcie Shane wraz z Johnem wybrali się na poszukiwania źródła, z którego mogliby wydobyć czystą wodę. 

          Riley pociągnęła za suwak swojej bluzy i zasunęła ją aż do samej szyi, gdy powiew chłodnego powietrza smagnął ją nieprzyjemnie po odkrytej skórze. Założyła kosmyk włosów za ucho i westchnęła cicho, po czym schyliła się po kolejną koszulkę. 

          Razem z Lori i Carol zajęły się tego ranka praniem. Tak jak Riley sądziła, nie przespała tej nocy nawet godziny, więc gdy tylko usłyszała, że ktoś z obozu się już obudził, czym prędzej wyszła z namiotu i ruszyła aby rozpocząć nowy dzień. Dołączyła do kobiet przy jeziorze i razem z nimi czyściła zebraną brudną odzież. Następnie wraz z Lori rozwieszały wyprane rzeczy na sznurkach, a Carol zajmowała się ich wyprasowaniem. 

          Dwie mężatki wymieniały ze sobą krótkie uwagi, a Riley odpływała myślami nieco poza ich rozmowę. Wciąż zastanawiała się nad swoim wczorajszym pomysłem i spontanicznym zgłoszeniem się do przekazania Darylowi wieści. W tej chwili, po spojrzeniu na tę decyzję w świetle dziennym, sama zaczęła w nią nieco wątpić. Dlaczego to zrobiła? 

          Dale miał rację, może i znała Merla, ale nie Daryla. Sama przed sobą przecież przyznała, że mężczyźni wcale nie są do siebie tacy podobni. To, że Merle był wobec niej w porządku, nie oznaczało, że Daryl również się tak zachowa. Poza tym, okoliczności zdecydowanie nie sprzyjały temu, aby wywiązała się między nimi racjonalna rozmowa.

          Ale tak na dobrą sprawę, dlaczego ktokolwiek oczekiwał od Daryla racjonalnej reakcji? Chodziło w końcu o jego brata. Jakiekolwiek impulsywne zachowanie z jego strony było raczej usprawiedliwione. 

          Flint została wyrwana ze swoich rozmyślań, gdy do jej uszu dobiegł męski głos.

          — Dzień dobry, Riley — podniosła głowę i dostrzegła Ricka zbliżającego się w jej kierunku z zaspaną miną. 

          — Dzień dobry — uśmiechnęła się lekko, przypinając do sznurka następną koszulę. Rick podparł się pod boki i przez chwilę przyglądał się jej czynności, zanim odezwał się ponownie.

          — Słuchaj... chciałem spytać o to, co powiedziałaś wczoraj wieczorem — spojrzała na niego z pytającym wyrazem twarzy, a Rick kontynuował — Odnośnie tego Daryla. Jesteś pewna, że chcesz się tego podjąć? Z tego co zdążyłem usłyszeć, nie należy do zbyt ugodowych ludzi...

          — Spróbuję — dziewczyna posłała mu nieco bezradne spojrzenie — Wiem, że pewnie nie będzie to miało jakoś szczególnie dużego znaczenia, ale jednak z nas wszystkich to ja znam Merla najlepiej... Myślę, a przynajmniej taką mam nadzieję, że Daryl przyjmie to ode mnie trochę lepiej niż, powiedzmy od T-Doga. 

          — Fakt... — Rick zamyślił się na chwilę. — Nie chcę być wścibski, ale... skąd znasz Dixona? Nie zrozum mnie źle, po prostu nie wydajesz się osobą, która otaczałaby się takimi ludźmi.

          — W mojej pracy spotykałam różnych typów, także takich jak Merle — Riley uśmiechnęła się lekko, a widząc zdezorientowanie na twarzy Ricka, dodała — Byłam lekarzem w szpitalu w Atlancie. Dixon wpadał czasem, żeby go poskładać po bójkach, w których uczestniczył. To stary pijaczyna, ale nigdy nie był wobec mnie nie w porządku.

          — Poznałem go z trochę innej strony... — Rick mruknął jakby do siebie, po czym odchrząknął i dodał — Tak czy inaczej, chciałem powiedzieć, że nie musisz się mierzyć z tym sama, możemy wspólnie powiedzieć o tym Darylowi. Nie będę uciekał od odpowiedzialności za swoje czyny, zakułem Merla na dachu i poniosę tego konsekwencje.

          — Nawet, jeśli będzie oznaczać to potyczkę ze wściekłym myśliwym? — spytała Riley z powątpiewaniem. — Nie znasz Daryla, Rick. Tak właściwie nikt z nas go nie zna, ale... Sądzę, że wszyscy przekonaliśmy się już o tym, do czego jest zdolny.

          — W mojej pracy spotykałem różnych typów. — Rick uśmiechnął się do niej, powtarzając jej wcześniejsze słowa. — W tym takich jak Dixon. Poradzimy sobie jakoś z jego bratem. 

          Riley odprowadziła go wzrokiem, gdy oddalił się od niej i skierował w stronę swojej żony, rozwieszającej pranie na innym stanowisku. Choć nie uważała, że Rick, który tak na dobrą sprawę pozostawał wciąż nieznajomym, był odpowiednią osobą do przekazania tych wieści Darylowi, mimo wszystko zrobiło jej się miło na jego propozycję. Większość ludzi z obozu postrzegała Dixona jako zło wcielone i nikt nie kwapił się do konfrontacji z nim, a już na pewno nie w kwestii jego brata. 

          Tymczasem Rick zachował się honorowo i w rzeczy samej przyjął konsekwencje swoich czynów. Mimo, że to właśnie on przykuł Merla kajdankami. 

          Kobieta spostrzegła, jak małżonkowie witają się i wymieniają łagodne uśmiechy. Jej myśli momentalnie przeskoczyły na inny tor, powodując, że łuk jaki utworzyły jej usta odwrócił się do góry nogami. Wypuściła z siebie wolna powietrze, czując bolesne ukłucie w okolicy serca. Przez moment pozwoliła sobie powrócić myślami kilka lat wstecz, do dnia gdy na jej palcu pojawił się pierścionek zaręczynowy. Marzyła o tym, żeby założyć w przyszłości rodzinę. Wziąć ślub z Maxem, kroczyć wspólnie przez życie, zestarzeć się razem. 

          Oraz że Cię nie opuszczę aż do śmierci. 

          Jej klatką piersiową wstrząsnął niespodziewany przypływ powietrza, gdy kobieta szybko wciągnęła nową dawkę tlenu. Zaciskała palce na materiale czerwonej koszuli w kratę, wbijając wzrok w błyszczącą biżuterię na serdecznym palcu jej lewej dłoni. Mrugała szybko, zaciskając nerwowo szczękę i biorąc głębokie oddechy. Nie mogła pozwolić sobie na kolejny wybuch, nie przy innych. Nie chciała tego nawet przy samej sobie

          Weź się w garść - warknęła do siebie w myślach, przymykając na chwilę powieki - Nie zrobisz już nic. Odpuść. Po prostu odpuść. 

           Powtarzała te słowa w głowie niczym mantrę, aż jej oddech się nie uspokoił, a wszelkie zapowiedzi ataku paniki odeszły tak szybko, jak się pojawiły. Riley wzięła jeszcze jeden głęboki wdech i otworzyła wreszcie oczy, po czym rozejrzała się szybko. Nikt na szczęście nie dostrzegł jej krótkiego momentu załamania, każdy skupiał się na własnych zadaniach. Kobieta odetchnęła z ulgą i powróciła do wieszania prania, nie wracając już myślami do bolesnych wspomnień. 

          Ciszę jaka panowała w obozie przerwał nagle dźwięk zbliżającego się pojazdu; na dróżce leśnej zjawił się wkrótce jeep, którym na poszukiwanie wody wyruszył Shane i John. Sądząc po minie swojego przyjaciela, Riley od razu domyśliła się, że ich wyprawa zakończyła się powodzeniem. 

          — Mamy wodę — ogłosił Shane po zatrzymaniu samochodu. Ci najbliżej od razu podeszli, aby zabrać zbiorniki wypełnione płynem. — Pamiętajcie tylko, żeby przegotować przed piciem.

          — Widzę, że wypad się udał — Riley powiedziała z uznaniem, podchodząc do Johna. Mężczyzna pokiwał głową, zerkając na bagażnik samochodu. 

          — Nie znaleźliśmy źródła, ale za to prawie zrównany z ziemią spożywczak. — wyjaśnił policjant — W sklepie nie było prawie nic, za to na zapleczu wpadliśmy na dość sporo butli z wodą. Przywieźliśmy ile się dało, po resztę trzeba będzie wybrać się kiedy indziej. 

          — Nie mieliście żadnych problemów po drodze? — spytała dla pewności, taksując go wzrokiem w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów sugerujących, że coś mu się stało. Mężczyzna jednak pokręcił głową i wytarł dłonie w spodnie. 

          — Paru sztywnych, ale daliśmy im radę. — zapewnił przyjaciółkę, momentalnie ją uspokajając. — A jak tobie mija poranek? Widzę, że masz ręce pełne roboty. 

          Riley nie zdołała odpowiedzieć, gdyż powietrze niespodziewanie przeciął wrzask. Wszyscy momentalnie porzucili swoje zajęcia i zerwali się do biegu w stronę lasu, skąd dochodził dźwięk. Lori i Rick popędzili na przedzie, rozpoznając w powtarzających się krzykach głos Carla. 

          Mały Grimes i Sophia wypadli z gęstwiny w towarzystwie przerażonej Jacqui. Dzieci od razu pobiegły do swoich rodziców z płaczem, a wszyscy zaalarmowani weszli w głąb lasu, w poszukiwaniu przyczyny ich strachu. Mężczyźni dobyli pierwszej lepszej rzeczy, która mogła posłużyć im za broń: widły, siekierę, drewniany kij, czy zwykły klucz francuski. Każdy spodziewał się tego, co może wyjść im naprzeciw spośród drzew. 

          Riley pędziła za Johnem dopóki ten nie zatrzymał się gwałtownie i wystawił za siebie ręki, aby ją zatrzymać. Kobieta wyjrzała zza jego pleców i poczuła jak krew odpływa jej z twarzy na widok, który zastali. 

          Tuż przy granicy ich obozu, na niewielkim skrawku ziemi, siedziała zgarbiona postać. Nachylała się nad truchłem sarny i wbijała zębiska w jej szyję, rozrywając wnętrzności zwierzęcia kawał za kawałem. Pobrudzona, zakrwawiona koszula odznaczała się na wysuszonej skórze chorego, który wydawał z siebie gardłowe dźwięki ilekroć udało mu się odgryźć kolejny fragment mięsa zwierzyny. 

          — Odwróć się Ri — poprosił ją John, nie spuszczając oczu z zainfekowanego. Pozostali mężczyźni powoli, wykonując ostrożne kroki, okrążyli wrogą jednostkę przygotowując się do ataku. — Nie patrz.

          Jeszcze przez chwilę nie była w stanie oderwać przerażonego wzroku od nosiciela wirusa, lecz gdy tylko spostrzegła jak ten podnosi się powoli i odwraca w ich stronę, a Rick unosi nad głową metalowy pręt, wykonała polecenie Johna bez słowa.   

          Zamknęła powieki gdy do jej uszu dotarł powtarzający się, głuchy dźwięk uderzeń, zmieszany z charczeniem zainfekowanego. Mężczyźni tłukli go bez opamiętania aż wreszcie Dale wykonał ostateczny cios, odcinając mu głowę siekierą. 

          Kiedy przerażające dźwięki ucichły, kobieta zerknęła przez ramię. Zainfekowany leżał na ziemi i nie ruszał się, a jego głowa znajdowała się kawałek dalej. Kobieta skrzywiła się na ten widok, czując jak zawartość jej żołądka robi fikołka. 

          — To pierwszy w tej okolicy — powiedział Dale z konsternacją wypisaną na twarzy. — Nigdy jeszcze nie dotarły tak wysoko. 

          — W mieście kończy im się jedzenie — Jim odparł ponuro. 

          Z drzew dobiegł ich szelest liści i dźwięk łamania gałązek, sugerujący, że ktoś się do nich zbliża. Jak na komendę, wszyscy wokół martwego ponownie unieśli swoją broń, gotowi do kolejnego pojedynku. Napięcie rosło wprost proporcjonalnie to chęci pociągnięcia za spust czy też wpakowania komuś siekierę w głowę, dopóki zza drzew nie wyłonił się Daryl. 

          Myśliwy zastygł w bezruchu na widok ilości broni skierowanej prosto na niego, skacząc nieco zaskoczonym wzrokiem na każdego po kolei. 

          — Jezu... — Shane mruknął pod nosem, momentalnie przestając mierzyć do zdezorientowanego Dixona.

          Daryl przez chwilę mierzył ich wzrokiem, dopóki ten nie padł na leżącego między mężczyznami trupa.

          — Co za sukinkot! — rzucił poirytowany, wychodząc z gęstwiny na polanę. Spojrzał wrogo na martwego i warknął z wyrzutem — To moja sarna! Patrzcie, cała jest ponadgryzana przez tego plugawego, zafajdanego, nędznego bydlaka! — Daryl niemal krzyczał, każdą kolejną obelgę akcentując mocnym kopnięciem w denata. Był wściekły

           — Daj spokój, chłopcze — Dale spróbował go uspokoić — Nie warto. 

          — Ta? A co ty tam wiesz staruchu?! — Dixon podszedł do niego, plując jadem na prawo i lewo — Wracaj z tym głupim kapeluszem nad złoty staw! 

         Zmierzył go gniewnym wzrokiem i odwrócił się z powrotem do truposza. 

          — Lazłem za tą sarną kawał drogi... — wyciągnął z boku zwierzyny swoją strzałę — Przytargałem ją do obozu, żeby upiec dziczyznę. — nachylił się nagle nad zakrwawionym zwierzęciem i wskazał nożem na rozerwane mięso — Myślicie, że moglibyśmy wyciąć ten obgryziony kawał? — spojrzał po zgromadzonych z pytającym wyrazem twarzy.

          — Ja bym nie ryzykował — rzucił Shane.

          — Szkoda — prychnął Daryl z wyraźnym niesmakiem. — Mam parę wiewiórek. Z tuzin będzie. Muszą nam wystarczyć. 

          Do uszu wszystkich dotarł dźwięk szczękania zębami. Spojrzeli w dół i dostrzegli, że odrąbana głowa zaczęła się ruszać, a zabarwione krwią oczy skakać między obecnymi.

          — O Boże... — wymamrotała z obrzydzeniem stojąca za Riley Amy, zanim jej siostra pospiesznie odprowadziła ją z powrotem do obozu. Szatynka natomiast spoglądała niespokojnie na kusznika, czując jak serce podchodzi jej do gardła.

          Niedobrze, niedobrze.... - myślała lekko spanikowana, widząc jak bardzo zdenerwowany był. Jak miała mu przekazać te wieści, skoro był w takim stanie? 

          — Co z wami ludzie? — Daryl zakpił, mierząc do ruszającej się głowy ze swojej kuszy. Już po chwili w jeden z oczodołów wbił się bełt, na dobre kończąc żywot zainfekowanego. Dixon wyrwał przedmiot i jak gdyby nigdy nic wytarł zakrwawiony element o swoje spodnie, podnosząc wzrok na pozostałych. — To coś siedzi w mózgu.  Nie znacie się, czy jak? 

          Mężczyźni zgromadzeni przy martwym wymienili porozumiewawcze spojrzenia, gdy Daryl wyminął ich i skierował swoje kroki w stronę obozu. Problem zainfekowanego był z głowy, wciąż mieli jednak ważną kwestię do poruszenia. Trzeba było poinformować Daryla o jego bracie.

          — Merle! — zawołał kusznik, wchodząc na teren obozowiska. — Merle! Rusz dupę! Mam dla nas wiewióry. Zrobimy z nich potrawkę.

          Riley przyspieszyła kroku. Prawdziwe obawy poczuła dopiero gdy Daryl powrócił; nie miała bladego pojęcia jak powiedzieć mu o Merlu. Zatrzymała się wpół kroku kawałek od mężczyzny, patrząc na niego niespokojnym wzrokiem.

          Zanim jednak zdołała cokolwiek z siebie wydusić, uprzedził ją Shane. 

          — Zwolnij, Daryl. Musimy porozmawiać. — kusznik spojrzał na niego przez ramię i zatrzymał się niechętnie, wciąż szukając wzrokiem swojego brata. Riley szybko podeszła do Shane'a, mimo wszystko próbując spełnić swoją rolę. Daryl dostrzegł jej dziwne zachowanie i zmierzył ją podejrzliwym wzrokiem. 

          — O czym?

          — O Merlu — szatynka wykrztusiła, a wzrok Dixona wyostrzył się. — Mieli... mieli w Atlancie mały problem... 

          Daryl patrzył na nią jeszcze przez moment, świdrując jej twarz przenikliwym spojrzeniem, a następnie rozejrzał się dookoła. Wszyscy stali rozproszeni i w milczeniu przyglądali się mu, jakby był jakimś zwierzęciem w klatce. Nie podobało mu się to, co było widać na pierwszy rzut oka. 

          — Nie żyje? — spytał wreszcie, kierując swoje słowa do Shane'a. 

          — Nie jesteśmy pewni. 

          — Albo żyje, albo nie! — zirytował się, wykonując nerwowe kroki. 

          — To dość skomplikowane... — szepnęła Flint, spodziewając się nadejścia najgorszego. 

          — To niełatwe, więc powiem wprost — z tyłu dobiegł ją głos Ricka. Policjant kroczył spokojnie w kierunku jej i Shane'a, utrzymując na Dixonie czujny wzrok.

          — A ty to kto? — spytał, marszcząc brwi.

          — Rick Grimes. 

          — Rick Grimes — prychnął Daryl, przedrzeźniając drugiego mężczyznę. Nachylił się do niego wyzywająco — Co masz mi do powiedzenia? 

          — Twój brat stanowił dla nas zagrożenie — głos Ricka był opanowany, podobnie do całej jego postury. Riley widziała jednak, że jednocześnie był gotowy do zareagowania, jeśli wynikłaby taka konieczność. — Więc przykułem go do metalowej konstrukcji na dachu. Wciąż tam jest. 

          Szatynka dostrzegła powoli zbliżającego się do nich T-Doga, więc pokręciła dyskretnie głową, chcąc dać mu znać aby pozostał w tyle. Daryl wyglądał, jakby miał lada chwila wpaść w furię i można było się domyślić, na kim chciałby wyładować swój gniew. 

          Dixon przetarł szybkim ruchem swoją twarz, która nabrała niespodziewanie koloru. 

          Czy on płakał? 

          — Czekaj no. Niech to dobrze zrozumiem... — spojrzał na Ricka z niedowierzaniem. — A więc mówisz, że przykułeś mojego brata do dachu i go tam zostawiłeś?! — wykrzyczał. 

          — Tak — Rick przyznał po chwili milczenia, spuszczając wzrok.

          Grymas na twarzy Daryla pogłębiał się stopniowo, aż mężczyzna wreszcie pękł. Rzucił w Grimesa naręczem wiewiórek które upolował i natarł na niego, lecz na jego drodze stanął Shane. Brunet przewrócił Dixona na ziemię, a gdy ten wyjął nóż, wszyscy wstrzymali oddech.

          Kusznik zamachnął się na oślep, próbując dźgnąć Ricka. Zszokowana Riley poczuła jak ktoś chwyta ją za przedramię i mocno ciągnie do tyłu, a po chwili widziała już tylko plecy Johna. Policjanci obezwładnili Dixona i odebrali mu broń, niwelując tym samym zagrożenie. 

           — Puść mnie! — wywarczał Daryl, walcząc z uściskiem Shane'a — Duszenie jest nielegalne! 

          — Tak? To zgłoś skargę — Walsh ironizował, nie zdejmując swoich ramion z szyi myśliwego. — Daj spokój człowieku, mogę cię tak trzymać cały dzień. 

          — Zaraz się udusi... — Riley szepnęła do Johna, nerwowo wyginając palce u dłoni. Przyglądała się całej scenie wystraszona. Choć wcześniej wydawało jej się, że wie czego może oczekiwać, finalna reakcja Dixona i tak zdołała ją mocno zaniepokoić. 

          — Chciałbym porozmawiać o tym spokojnie — Rick kucnął przy oddychającym ciężko mężczyźnie — Myślisz, że dasz radę? To możliwe? 

          Z pozycji w jakiej był trzymany Daryl nie był w stanie nawet oddychać, co dopiero udzielić jakiejś logicznej odpowiedzi. Riley w końcu nie wytrzymała i wyszła zza pleców przyjaciela, kucając przy Ricku. 

          — Jeszcze chwila, a straci przytomność — upomniała cicho, tak by tylko oni ją usłyszeli. Nie chciała krytykować ich na forum publicznym, Shane był w końcu swego rodzaju nieoficjalnym liderem ich grupy. — Wtedy już z nim na pewno nie porozmawiacie. 

          Poczerwieniały Daryl rzucił jej krótkie spojrzenie, a Shane w końcu go wypuścił. Kusznik opadł na ziemię i z trudem łapał w płuca powietrze. 

          — Nie zrobiłem tego bez powodu — wyjaśnił Rick, usprawiedliwiając swój czyn — Twój brat nie potrafi współpracować z innymi. 

          — To nie jest wina Ricka.

          Do dyskusji włączył się nowy głos. Riley westchnęła bezsilnie, dostrzegając T-Doga zbliżającego się do nich powoli. 

          — Ja miałem klucz — wyznał mężczyzna, nerwowo przełykając ślinę — Upuściłem go.

          — Nie mogłeś go podnieść?— Dixon spytał z kpiną w głosie.

          — Wpadł do odpływu. 

          Daryl wypuścił z siebie ciężko powietrze i powoli podniósł się na nogi. Przez tę szarpaninę był cały pobrudzony, a jego twarz wciąż pozostawała czerwona. 

          — Wcale mnie nie pocieszyłeś — fuknął, podchodząc do T-Doga. 

          — To może to cię pocieszy. Skułem drzwi łańcuchem, żeby szwendacze się tam nie dostały. I zamknąłem na kłódkę. 

          — To już coś — zauważył Rick, a Daryl spojrzał na niego spod byka. Przez chwilę milczał, strzelając oczami po zgromadzonych, po czym po raz kolejny nerwowo przetarł swoją twarz. Riley była niemal pewna, że dostrzegła w jego oczach łzy.

          — Do diabła z wami! — krzyknął. Jego głos lekko drżał, jakby z trudem powstrzymywał się od okazania słabości. — Powiedzcie mi po prostu gdzie jest, żebym mógł po niego pójść...

          — On ci pokaże. — słowa Lori przykuły do niej uwagę wszystkich. Stała z boku i opierała się o wejście do kampera, patrząc znaczącym wzrokiem na swojego męża. — Prawda?

          Spoglądali na siebie przez moment, jakby porozumiewali się bez użycia słów. Rick w końcu pokiwał głową i rozejrzał się, zanim jego wzrok spoczął na Dixonie.

          — Wrócę tam. — zapewnił.

          Daryl zmierzył go krytycznym spojrzeniem i przeszedł obok, bez słowa znikając wśród gęstwiny lasu. 

*   *   *   *   * 

          — Nie wierzę, że to robisz.

          Emily nie ukrywała swojego niezadowolenia, patrząc na Johna posępnie i krzyżując ramiona na piersi. Kręciła głową utrzymując na nim swój osądzający wzrok, podczas gdy mężczyzna przygotowywał się w ciszy i kompletnie ignorował jej monolog.

          — Po wszystkim co przeszliśmy... zostawiasz nas dla Dixona? — powiedziała powoli i głośno, mrugając szybko oczami — Tak po prostu?

          — John nas nie zostawia, Emily — Riley westchnęła, siedząc po turecku na śpiworze mężczyzny. Nie udzielała się odkąd John wyjawił im swoją chęć uczestniczenia w wyprawie ratunkowej, a Emily wpadła w szał. Teraz jednak uznała, że powinna zabrać głos. — Przecież jak tylko go wydostaną to wszyscy tu wrócą...

          — Nie wiesz tego! — Emily niemal parsknęła z frustracji, wyrzucając w górę ramiona — Nie wiesz, czy po drodze nic im się nie stanie! 

          — My też nie wiedzieliśmy czy wam nic się nie stało — Riley wzruszyła ramionami, a brunetka posłała jej ostre spojrzenie.

          — To była inna sytuacja! Jechaliśmy po zapasy dla nas wszystkich, a ten głąb — posłała mężczyźnie groźne spojrzenie, a on uniósł na moment znudzony wzrok — Wybiera się w sam środek tego bagna po Dixona! Czy do ciebie to dociera, Ri? On chce ryzykować swoje życie dla Merla Dixona!

          — Nie jedzie przecież sam — Flint próbowała jakoś polemizować z koleżanką, jednak ta była kompletnie zaślepiona swoim gniewem. — Będzie z nim Rick i Daryl...

          — Jeszcze lepiej! — Emily zaśmiała się gorzko — Będzie z nim dwóch gości, którzy najpewniej będą chcieli się pozabijać przy pierwszej lepszej okazji! 

          — Nie pomyślałaś, że może właśnie po to z nimi jadę? — John wreszcie się odezwał. Nie przejmował się kompletnie słowami Riggs, miał wręcz dość zrelaksowany wyraz twarzy. — Żeby nie pozwolić, aby coś się stało? Żeby móc zareagować w razie, gdyby znowu doszło do jakiejś szarpaniny? 

          — Nie to powinno być twoim największym zmartwieniem tylko horda sztywnych spacerująca sobie po centrum! — Emily podniosła jeszcze bardziej głos. Miała zmarszczone brwi i oddychała ciężko, widocznie wkładając wiele energii w swoją wypowiedź. — Nie widzieliście tego — jej głos lekko się złamał — Nie wiecie, co tam się czai.

         — Byliśmy tam, Emily. Na samym początku. — Riley przypomniała koleżance, jednak ta pokręciła gwałtownie głową.

          — To, co było na początku, jest niczym w porównaniu z tym, co miasto skrywa teraz. — wyznała brunetka z posępną miną — Ich są setki, Riley. Jeśli nie tysiące. Całe tłumy potworów, które na twój widok warczą i sięgają do ciebie tymi brudnymi, zakrwawionymi rękami... Myślicie, że bombardowanie cokolwiek pomogło? Tylko pogorszyło całą sytuację. Miasto może i jest grobowcem, ale po trupach chodzi całe stado zainfekowanych. 

          Riley i John milczeli, nieco oszołomieni wybuchem koleżanki. Głos Emily drżał przy wypowiadanych przez nią słowach, a oczy kobiety szkliły się lekko. 

          Nie była tylko zła na Johna. Ona się o niego bała.

          — Stamtąd nie ma łatwego wyjścia — kontynuowała swoją wypowiedź — Jest się w pułapce. Potrzeba cudu, żeby się stamtąd wydostać, takiego jaki przytrafił się nam. Ale my mieliśmy po prostu szczęście. A wy możecie go już nie mieć.

          Przeszła przez namiot i odsunęła zamek, jednak zatrzymała się przed wyjściem. Posłała Johnowi jeszcze jedno, smutne spojrzenie i powiedziała:

          — To jest jak samobójstwo. Pakujesz się prosto do paszczy lwa, John, lwa który czyha na ciebie na każdym kroku. Merle Dixon nie jest tego wart.

           W namiocie zapadła cisza, a atmosfera jaką pozostawiła po sobie Emily nie zachęcała do dalszych rozmów. John westchnął ciężko i przeczesał włosy ręką, po czym opadł na śpiwór obok Riley i zacisnął palce na czubku nosa. Szatynka przez chwilę nie potrafiła odnaleźć języka w gardle, w głowie wciąż słysząc niemal bliski płaczu głos koleżanki. 

          — Ty też uważasz, że to idiotyczny pomysł? 

          John spytał ją, jednak wzrok miał utkwiony we własnych rękach. Na jego knykciach wciąż widniały czerwone ślady, jakie zyskał po obiciu betonowego filaru w podziemnym parkingu szpitala. Bolesne wspomnienie po wydarzeniach, które tamtego dnia wywróciły ich życie do góry nogami.

          Riley przez moment milczała, zbierając myśli i zastanawiając się nad odpowiednim doborem słów. Następnie odchrząknęła i przysunęła się bliżej mężczyzny, biorąc w swoje drobne ręce jedną z jego dłoni. 

          — Uważam, że to bardzo ryzykowne... — przyznała cicho, marszcząc delikatnie brwi. — Ale rozumiem twoje położenie i to, co tobą kieruje. Im większa grupa jedzie, tym większe są szanse na uratowanie Merla... a nawet jeśli wyciągnięcie go z pułapki nie jest twoją główną motywacją, to i tak sądzę, że postępujesz słusznie. Chociaż to nie zmienia faktu, że sama też strasznie się martwię...

          — Rick nikogo nie zmusi do wyjazdu, ale wiem, że przydadzą mu się ludzie. — powiedział John — Widać po nim, że wie co robi, potrzebuje po prostu wsparcia. Sądzę, że z nim jako przewodnikiem tej wyprawy, damy radę wrócić w jednym kawałku.

          — Też tak uważam — Riley pokiwała głową. — Wiesz... — zaczęła niepewnie — Gdybym tylko mogła... sama też bym z wami pojechała. Ale wiem, że już przy pierwszym spotkaniu z zainfekowanymi nie dałabym rady. Jak dzisiaj zobaczyłam tego szwendacza przy lesie... nie mogłam na niego nawet patrzeć. A był tylko jeden. 

          — Coś na to poradzimy jak wrócę — John obiecał, ściskając jej dłoń — Musisz wiedzieć jak się bronić, Ri. Nie zawsze będę w pobliżu.

          Pokiwała głową na jego słowa, doskonale zdając sobie sprawę, jak wiele miał racji. Choć w tej chwili ciężko jej było nawet o tym myśleć, wiedziała, że prędzej czy później będzie zmuszona stanąć twarzą w twarz z jednym z nich. A wtedy będzie musiała zadziałać szybko i skutecznie.

          Już wkrótce dwójka przyjaciół kierowała się w stronę pojazdów zaparkowany przy drodze prowadzącej do wyjazdu z kamieniołomu. Dookoła zebrała się już spora grupka osób, które chciały zobaczyć jeszcze Ricka zanim ten odjedzie z Darylem do Atlanty.

         John i Riley już z daleka dostrzegli niewielką sprzeczkę, która miała miejsce między dwoma byłymi partnerami z policji.

          — Powiedz mi dlaczego? — Shane zawołał za odchodzącym Rickiem — Dlaczego zaryzykujesz życie dla tego gnoja? 

          — Hej — rzucił stojący z boku Daryl. Posłał Walshowi ostrzegawcze spojrzenie — Uważaj co mówisz.

          — Uważam — Shane posłał mu drwiące spojrzenie — Właśnie to chciałem powiedzieć. Gnój

          Riley dostrzegła stojącą parę metrów za nimi Emily, która opierała się o najbliższe drzewo i przyglądała rozgrywającej się scenie. Miała lekko zmrużone oczy, które przenosiła między jednym a drugim policjantem, a z jej miny szatynka mogła łatwo odgadnąć z którym z nich się zgadzała.

          — Merle Dixon nie podałby ci szklanki wody, nawet gdybyś umierał z pragnienia — prychnął Shane.

          — Nie obchodzi mnie, co by zrobił a czego nie — sparował Grimes — Ja nie pozwoliłbym nikomu umrzeć. A on jest na dachu, bez kropli wody. Zostawiliśmy go tam jak zwierzę w pułapce. Nie pozwoliłbym tak umrzeć żadnej żywej istocie, a zwłaszcza człowiekowi.

          Zapewnienie szeryfa było czymś, co momentalnie sprawiło, że Riley poczuła do niego respekt. Nie znała go na tyle, by powiedzieć, że ufa temu człowiekowi, ale na pewno coraz szybciej zyskiwał w jej oczach szacunek. Tak jak i ona, stawał w obronie słabszych, czy tych w potrzebie.  

          — Czyli ty i Daryl. — Lori odezwała się z nutą powątpiewania w głosie. — To jest twój plan?

          — On, Daryl i ja — John wtrącił, a Rick od razu zwrócił ku niemu swój wzrok. Grimes kiwnął do niego głową w niemym podziękowaniu, a John odpowiedział mu tym samym. Emily prychnęła cicho gdzieś w tle. 

          — Żartujesz sobie? — Shane zwrócił się do starszego policjanta z niedowierzaniem. — Ty też? 

          — Przyda im się każda pomoc. 

          — Tak, zupełnie tak jak nam tutaj. — Walsh pokręcił głową.

          Riley zauważyła jak Rick rozgląda się dookoła, jakby kogoś szukał. Jego wzrok następnie spoczął na Glennie, który opierał się o czerwony samochód. Zdawał się wciąż być przywiązany do wozu, mimo, że ten został rozebrany z najważniejszych części przez Dale'a i Jima. 

          Napotkawszy znaczące spojrzenie szeryfa, Glenn wykrzywił twarz w grymasie i westchnął ciężko.

          — No weź stary — jęknął Koreańczyk bezsilnie.

          — Znasz drogę. Już tam byłeś. Wchodzisz, wychodzisz, sam mi to powiedziałeś. — Rick próbował go przekonać. — To nie w porządku z mojej strony cię o to prosić, zdaję sobie z tego sprawę. Ale czułbym się o wiele pewniej, gdybyś nam towarzyszył. 

          — Nie no, świetnie — Shane rzucił ironicznie — Zaryzykujesz czterech ludzi, tak?

          — Pięciu — mruknął T-Dog, zyskując w odpowiedzi prychnięcie Dixona. 

          — Mój dzień się robi coraz lepszy i lepszy. — zakpił Daryl. 

          — Czyli pięciu — skwitował Dale.

          — Nie tylko pięciu — Shane nie dawał za wygraną. Widać było po samym jego sposobie chodzenia, czy jego minach, jak bardzo nie odpowiada mu ten pomysł. — Narażacie nas wszystkich, bądź tego świadom Rick. Sam widziałeś tego szwendacza. Był tutaj, w obozie. Wyłażą z miast. Jak się tu zjawią, będziemy musieli jakoś się obronić. 

          — Przywieźliśmy ze sobą kilka sztuk — przypomniał mu John, kiwając w stronę kampera, w którym trzymali zabrane z domu Riley uzbrojenie. — Sądzę, że jeśli będzie taka konieczność, wystarczą do obrony nawet przed sporą grupą.

          — Na nic nam broń, jeśli nie ma jej kto używać — syknął Shane — W pojedynkę nie rozprawię się z armią sztywnych.

          — Riley wie jak się posługiwać bronią — mruknął mężczyzna, a szatynka posłała mu zszokowane spojrzenie. Doskonale wiedział, jakie było jej zdanie w tym temacie! — W razie czego będzie wiedziała co robić.

          — Ta — prychnął Walsh na jego słowa. Riley przeniosła na niego nieco osłupiały wzrok. Fakt, nie lubiła kontaktu z bronią i ograniczała go do minimum, ale przez głos mężczyzny wyraźnie przebijała się kpina. To, że nie lubiła się z uzbrojeniem, nie oznaczało, że nie wiedziała jak z niego korzystać. Czyżby Shane odebrał słowa Johna jako jakiś durny żart? 

          — A więc wygląda na to, że najbardziej potrzebujemy ludzi z bronią. — zasugerował Rick.

          Shane posłał mu zdezorientowane spojrzenie.

          — Racja — Glenn pokiwał głową, jakby nagle coś sobie przypomniał — Broń.

          — Jaka broń? O czym wy mówicie? — drążył Walsh, zerkając między nimi. 

          — Sześć strzelb, dwa karabiny, kilkanaście pistoletów — wyliczał Grimes — Zabrałem wszystko z posterunku. Upuściłem torbę w Atlancie, gdy zainfekowani mnie otoczyli. Leży tam na ulicy i czeka, aż ktoś ją podniesie. 

          — Amunicja? — Shane zdawał się zainteresowany wyjawionym przez Ricka faktem.

          — 700 sztuk, różnego rodzaju. 

          Czyżby pomysł wyruszenia do Atlanty nagle nie był aż taki zły?

          — Przeszedłeś przez piekło, żeby nas znaleźć — do rozmowy wtrąciła się Lori — Dopiero tu dotarłeś i już chcesz wyjeżdżać? 

          Riley cofnęła głowę i zmarszczyła brwi, słysząc słowa kobiety. Przecież jeszcze kilkanaście minut temu sama zasugerowała, żeby Rick pokazał Darylowi, gdzie znajduje się jego brat. Dlaczego nagle zmieniła zdanie?

          — Nie chcę żebyś odchodził, tato — powiedział cicho Carl, przez co wszyscy zamilkli.

          Słowa chłopca mogły łatwo wpłynąć na ojca. Rick wyglądał przez chwilę na nieco zagubionego, jakby znalazł się w potrzasku. 

          — Do diabła z bronią — kontynuowała Lori. — Shane ma rację. Merle Dixon? Nie jest wart waszego życia. Broń też nie. 

          Między małżonkami rozwinęła się kolejna dyskusja. Riley tymczasem wciąż głowiła się nad tym, dlaczego Lori tak nagle szybko zmieniła swoje nastawienie do całego wyjazdu. To było nie w porządku wobec Ricka. 

          Gdy szeryf ostatecznie wyraził, że pojedzie i zdania nie zmieni, a także zapewnił Carla o swoim powrocie, wszyscy zaczęli się zbierać. Riley odprowadziła Johna do dostawczaka, którym mieli dostać się do miasta. Widziała, że Emily drepcze za nimi, ale wciąż trzyma lekki dystans. Szatynka uśmiechnęła się do siebie, wiedziała, że była pani ordynator nie pozwoli odjechać Johnowi bez pożegnania. 

          — Wiesz, że nie lubię się żegnać — wyznała Riley z cichym westchnieniem. — Dlatego po prostu powiem: do zobaczenia.

          — Zobaczymy się już wkrótce, dzieciaku — John zmierzwił lekko jej włosy, po czym przytulił do siebie. Kobieta zmarszczyła nos na jego przezwisko, nie nazywał jej tak już od dłuższego czasu. Ale najwidoczniej Johna nie obchodziło to, że nie miała już siedemnastu lat, a dwadzieścia sześć. Dla niego wciąż pozostawała dzieciakiem. 

          — Wciąż podtrzymuję to, co powiedziałam wcześniej. Jesteś skończonym idiotą — głos Emily sprawił, że oderwali się od siebie i zerknęli w jej kierunku. Szła powoli w ich stronę z pochmurną miną — Ale masz wrócić cały. Inaczej będzie z tobą źle. 

         — Jak coś mi się stanie, to pozwolę ci sobie walnąć w pysk — obiecał jej policjant, a Riley zaśmiała się cicho pod nosem. 

         — Nie potrzebuję pozwolenia — prychnęła Riggs, a kąciki jej ust zadrżały lekko, jakby ledwo powstrzymywała uśmiech.

          Po jakimś czasie, a także nawoływaniu zniecierpliwionego Daryla, grupa ratunkowa załadowała się do dostawczaka, który odjechał leśną ścieżką i wkrótce zniknął z oczu mieszkańców obozowiska. Riley i Emily przez dłuższą chwilę stały jeszcze w tym samym miejscu, ze wzrokiem utkwionym na zakręcie, za którym zniknął pojazd. Obie były skupione na własnych myślach, na moment zapominając o świecie zewnętrznym.

          — Dziewczyny — z chwilowego letargu wyrwała je Andrea. Trzymała w dłoniach kosz z brudnym praniem, a kawałek za nią stała Amy, Carol i Jacqui. — Dołączycie do nas? 

          — Co ty na to? — Emily zerknęła na koleżankę i zmusiła się do uśmiechu przy kolejnych słowach — Masz ochotę wyprać czyjeś brudne gacie? 

*   *   *   *   * 

          Wszystkie kobiety, które zeszły w dół kamieniołomu aby wyprać ubrania, siedziały przy brzegu. Riley podwinęła nogawki swoich jeansów do połowy łydki, aby te nie zmokły, ale również by ochłodzić się nieco. Słońce nad ich głowami prażyło niemiłosiernie i zapewne w normalnych okolicznościach byłaby zachwycona taką pogodą. W tej chwili jednak była to kolejna uciążliwość.

          — Czy ktoś mi może wyjaśnić dlaczego to nam, kobietom, dostaje się cała robota? — zagaiła Jacqui, wyciskając wodę z koszulki. 

          — Nastał koniec świata, nie słyszałaś? — zażartowała Amy. 

          — Tak już po prostu jest — Carol powiedziała cichym głosem. Riley podniosła na nią wzrok znad tafli wody; krótkowłosa kobieta zawsze była bardzo skromna i cicha. Odzywała się bardzo mało, ale gdy jej mąż był w pobliżu, szczególnie uważała na swoje słowa i ton. Tak było i tym razem, gdyż Ed siedział oparty o samochód kawałek od nich i palił papierosa. Riley prychnęła cicho, tym samym zwracając uwagę Emily. Kobieta podążyła za jej wzrokiem, a na jej twarzy wystąpił grymas. Koleżanki wymieniły porozumiewawcze spojrzenia, jednak nie skomentowały, gdyż nie chciały wprowadzić Carol w zakłopotanie. 

          — Ale muszę przyznać, że tęsknię za moją pralką... — dodała Peletier po chwili milczenia. 

          — Ja za moim Mercem z nawigacją — Andrea westchnęła nostalgicznie, szorując plamę na czyjejś koszulce. 

          — A ja za moim ekspresem do kawy z wbudowanym młynkiem — rozmarzyła się Jacqui.

          — Za pizzą z podwójnym serem — wzrok Emily utkwił na chwilę w trzymanym przez nią materiale, jakby starała się oczami wyobraźni przywołać swoją ulubioną przekąskę.

          — Ja za komputerem — Amy mruknęła — I czatowaniem z innymi.

          — Ja tęsknię za moją wanną i herbatą ziołową — wyznała Riley, dodając coś od siebie. 

          — Ja za moim wibratorem — Andrea wzruszyła ramionami. Wszystkie przeniosły na nią wzrok, po czym zaczęły się między sobą śmiać. 

           Z uśmiechami na ustach kontynuowały swoją pracę, przynajmniej do momentu, w którym głos ponownie zabrała Carol.

          — Ja też. 

          Jej niespodziewanie wyznanie sprawiło, że wszystkie zaczęły śmiać się w głos, łącznie z samą Peletier. Riley od dłuższego czasu tak bardzo się nie śmiała, w pewnym momencie aż zaczął ją od tego boleć brzuch. Nie mogła jednak powstrzymać się od ciągłego, głośnego chichotu. 

          Uśmiech jednak znikł z jej twarzy, gdy dostrzegła zbliżającą się w stronę brzegu sylwetkę Eda. 

          — Co jest takie zabawne? — spytał, spoglądając na nie i paląc papierosa. Emily zazgrzytała zębami z irytacji, a Riley wbiła wzrok w wodę. Nie czuła się komfortowo w towarzystwie męża Carol. 

         — Opowiadamy sobie historyjki — Andrea odpowiedziała i zerknęła na siedzącą obok brunetkę. Podobnie do Emily, sama także nie przejawiała szczególnej sympatii do Eda. 

          Mężczyzna podszedł bliżej i obserwował je swoim nieprzyjemnym wzrokiem. Zupełnie tak, jakby nadzorował ich pracę. Nie spodobało się to dwóm kobietom, które zerkały na niego drwiąco.

          — Jakiś problem, Ed? — spytała wreszcie Andrea, zirytowana przez jego chodzenie w tę i we w tę. 

          — Nie twoja sprawa — odburknął, patrząc na nią wyzywająco. Jakby tylko czekał, aż powie coś co w jego uszach będzie nieodpowiednie. Następnie zwrócił się do Carol, która automatycznie skuliła się przez jego obecność. — Skup się na pracy. To nie jest kółko komediowe. 

          — Słuchaj, powiem tak — Andrea podniosła się ze skrzynki, na której siedziała. Chwyciła szmatkę, którą prała i skierowała swoje kroki w stronę palącego kolejnego papierosa mężczyzny. — Jak coś ci się nie podoba, możesz sam to sobie uprać. Trzymaj. — uśmiechnęła się sztucznie i podrzuciła mu trzymany materiał. On jednak po złapaniu go, rzucił nim prosto w nią. Riley podniosła zszokowany wzrok, a wszystkie kobiety zaprzestały swojej pracy.

          — To nie moja robota, panienko. — zakpił mąż Carol. Kobieta wciąż siedziała na swoim miejscu ze spuszczoną głową. 

          — Andrea, przestań proszę — wyszeptała ledwo dosłyszalnie.

          — A co właściwie jest twoją robotą? — do rozmowy włączyła się Emily. Podniosła się powoli ze swojego siedziska i zmarszczyła brwi w nerwowym geście. Podparła się pod boki i spojrzała mężczyźnie odważnie w oczy. Riley znała ją doskonale, wiedziała że w przeciwieństwie do niej, Riggs nie czuje ani krzty strachu przed mężem Carol. — Siedzenie na dupie i palenie papierosów?

          — Na pewno nie słuchanie jakichś przemądrzałych suk — syknął z kpiną, wydmuchując w ich stronę kolejny kłąb dymu. Oczy Emily rozszerzyły się do granic możliwości a na jej skroni wystąpiła niewielka żyłka, która oznaczała tylko jedno - Riggs powoli traciła nad sobą panowanie. Ed nie czekał jednak na jakąkolwiek odpowiedź, zwrócił się natomiast do przestraszonej Carol — Wstawaj. Idziemy. 

          — Ona nigdzie z tobą nie musi iść — w obronie krótkowłosej stanęła Andrea. 

          — To nie twoja sprawa — parsknął i rzucił swojej żonie gniewne spojrzenie — Chodź już. Słyszałaś, co mówię. 

          — Carol — Emily mruknęła, nie spuszczając wzroku z Eda.

          — Nie idź — poprosiła ją Andrea, ale Carol już zbierała się do odejścia za mężem.

          — Proszę was — wyszeptała z trudem. Miała łzy w oczach i ledwo je powstrzymywała. — Nie warto.

          — Ej — Ed rzucił do Andrei, która spojrzała na niego przez ramię — Niech ci się nie wydaje, że ci nie przywalę, tylko dlatego że jesteś wykształconą cipą, jasne?

          — Co proszę? — Andrea wykrztusiła.

         — Chodź albo później tego pożałujesz — Ed ostrzegł Carol, patrząc na nią z przerażającym błyskiem w oku. 

          — Żebyśmy mogły później zobaczyć nowe siniaki? — wtrąciła Jacqui smętnym tonem. — Owszem, widziałyśmy je. 

          — Odwalcie się. — zaśmiał się, kręcąc głową — A ty chodź. I nie każ mi się znów powtarzać. 

          — Ona nigdzie z tobą nie pójdzie — Emily wycedziła przez zaciśnięte zęby, piorunując go wzrokiem. Riley nerwowo zerkała między Carol a jej mężem, po kobiecie było widać, że ledwo powstrzymuje płacz. Szatynka nie wiedziała jak zareagować.

          — To nie wasza sprawa. A tak swoją drogą, nie chcecie mnie prowokować, uwierzcie mi. Ta rozmowa jest skończona — podniósł rozdrażniony głos, najwidoczniej nie przyzwyczajony do jakiejkolwiek formy nieposłuszeńśtwa. — Chodź — powtórzył dobitnie, chwytając Carol za ramię.

          W tamtej chwili wszystkie, włącznie z osłupiałą ze strachu Riley, jak na zawołanie dopadły do kobiety, byleby tylko ją zatrzymać. Moment, w którym Ed ją chwycił, okazał się być dla nich impulsem. Nie mogły pozwolić mu jej skrzywdzić.

          Okazało się jednak, że miał zrobić to już za chwilę.

          — Carol, nie... — nalegała Emily, zmieniając swój ton na łagodniejszy, gdy zwracała się do przerażonej kobiety. 

          — Nie musisz z nim iść — powtarzała Andrea, ale jej słowa nie przynosiły zamierzonego efektu. Złapały Carol za drugię ramię i przytrzymały w miejscu, co wprowadziło Eda w czystą furię. 

          — Nie będziecie mówić, co musi a nie musi. To ja rozkazuję! — wrzasnął, po czym zrobił coś, przez co wszystkie na moment zamarły. 

          Uderzył Carol w twarz.

          Przy brzegu rozpętało się piekło. Emily w momencie popchnęła Carol do tyłu, prosto w ramiona Riley i Amy, a sama wraz z Andreą dosłownie rzuciła się na Peletiera. Jacqui na marne starała się go odciągnąć, gdy ten ponownie wyciągnął rękę w kierunku swojej płaczącej żony. Riley objęła trzęsącą się kobietę ramionami; sama czuła, jak pod powiekami zbierają jej się łzy. Nie była w stanie zrozumieć, jak ktoś mógł być do tego stopnia zły. 

           — Zostaw ją! — wrzeszczała Riggs, uderzając go po ramionach i torsie — Powiedziałam zostaw, ty skurwielu! 

          Andrea i ona szarpały się z nim jeszcze przez chwilę, dopóki ktoś niespodziewanie złapał go za kołnierz i brutalnie od nich odciągnął. To Shane odciągnął bluzgającego faceta i dosłownie walnął nim o ziemię jakby ten był zwykłą szmatką. Zaczął okładać go z pięści, cios za ciosem, dopóki twarz oprawcy Carol nie przypominała rozbitego pomidora.

         — Już dobrze, już dobrze... — Riley szeptała do niej łamiącym się głosem. W tamtej chwili jednak Carol błagała Shane'a aby ten przestał. Najwyraźniej była do tego stopnia zastraszona i zmanipulowana przez męża, że nieważne jak źle by ją potraktował - i tak stawała po jego stronie.

          Shane przeładowywał całą swoją energię w stłuczenie Eda na kwaśne jabłko. W pewnym momencie jednak stan mężczyzny zrobił się na tyle krytyczny, że ten ledwo utrzymywał kontakt z rzeczywistością. 

          — Shane! — zawołała do niego Andrea — Shane, wystarczy! 

          — Zabijesz go! 

          — Przestań! — załkała Carol, a Riley przytrzymała ją mocniej, by ta przypadkiem nie wpadła między dwóch mężczyzn. Zerknęła badawczo na Emily; ta jako jedyna nie nawoływała, aby Walsh przestał. Przyglądała się jego ruchom i milczała, stalowym wzrokiem skanując roztrzaskaną twarz Peletiera. 

          — Jeśli jeszcze raz podniesiesz rękę na żonę, córkę, albo kogokolwiek w tym obozie, to cię zabiję. Zatłukę cię na śmierć, mogę ci to obiecać bydlaku  — Walsh wywarczał — Rozumiesz? Rozumiesz co do ciebie mówię?

          Z pulpy, jaką stała się twarz Eda, wydobyło się coś w rodzaju zniekształconego 'tak'. Shane dołożył mu jeszcze raz, a nastepnie podniósł się, otrzepał z piachu i bez słowa odszedł. Carol wyła, próbując wyrwać się z ramion dziewczyn. Gdy tylko ją wypuściły, dopadła do swojego zmasakrowanego męża i upadła przy nim na kolanach.

          Szlochała, przepraszała go i błagała o wybaczenie. Jakby to ona w tej sytuacji była winna. 

          Apokalipsa ściągnęła na nich mordercze bestie, ale potwory były obecne wśród ludzi jeszcze przed wybuchem wirusa. 

واصل القراءة

ستعجبك أيضاً

72.8K 4.3K 38
ps pisałam to jak mialam 14 lat wiec nie jest to jakies wybitne, czytasz na wlasna odpowiedzialnosc lol (T/I) tkwi w centrum apokalipsy. Jest głodna...
663K 2K 31
Oneshots 18+!! Nic, co tu zawarte, nie jest prawdziwe Pojawiają się lesbian, ale gay raczej nie. Czytasz na własną odpowiedzialność. Zapraszam.
16.2K 430 6
Scenariusze z HP:D Obecnie realizowane dla: -Harry -Ron -Oliver -Fred -Cedrik
8.2K 630 44
Tworzenie postaci- coś, z czym każdy wattpadowy autor musi się zmierzyć. Zdaję sobie sprawę, jak trudne jest stworzenie dobrej, realistycznej postaci...