Rozdział 5. Stare złamanie

752 91 10
                                    


Jace narzucił ostre tempo i Maia musiała wytężyć wszystkie mięśnie, żeby za nim nadążyć. Prawie biegli, odpuszczając sobie środki lokomocji, chociaż do Instytutu Maia przyjechała samochodem.

Dochodziła trzecia po południu. Słońce wisiało jeszcze wysoko na niebie, wzbijając ponad Nowy Jork parne, wilgotne powietrze. Duchota sprawiała, że nawet po anielskim czole Herondale'a spływał pot, ale mężczyzna nie zwolnił nawet na chwilę.

Maia sapnęła, nieudolnie usiłując zrównać z nim krok.

– Jace... – zaczęła, dysząc z gorąca. Wilkołacza natura błagała ją o to, by wywaliła język na wierzch i posiedziała chwilę w cieniu. – Jace...! – powtórzyła ostrzej, kiedy Herondale nie zareagował.

– Um... co? – zapytał bardzo elokwentnie blondyn.

– Zwolnij! – poprosiła żałośnie.

Jace natychmiast się zatrzymał i spojrzał na nią z zakłopotaniem wypisanym na twarzy. Podrapał się po głowie.

– Przepraszam – mruknął niechętnie. – Alec... on... Sama rozumiesz.... – dodał kulawo.

Maia wywróciła oczami. Jace nie bywał taki nigdy. Nie bywał niepewny, zakłopotany ani tym bardziej nie zdarzało mu się nie wiedzieć co powiedzieć. Jace, którego znała, był wygadany i pewny siebie. Tracił rezon tylko, kiedy temat dotyczył Clary bądź Aleca. A tego drugiego do dzisiaj unikał jak ognia.

Może dlatego zrobiło jej się go żal. Złapała go za rękę i ścisnęła ją na pocieszenie.

– Rozumiem – zapewniła go łagodnie. – Ale ja nie mam anielskich run wytrzymałości ani tym bardziej szybkości. Jestem tylko prostym, zwyczajnym wilkołakiem.

– Tak... tak. – Jace odwrócił wzrok i spojrzał w niebo. – Myślisz... myślisz, że go znajdziemy? – zapytał.

– Już jako Łowcę ciężko było go znaleźć, kiedy tego sobie nie życzył – zauważyła Maia, ruszając znowu w drogę do Pandemonium. – Magnus nauczył go tych sztuczek z maskowaniem śladu energetycznego, czy jak to tam szło. A teraz jest wampirem. Nie mają specjalnie zapachu, są szybkie i magia na nich nie działa – powiedziała. Kiedy jednak dostrzegła rozpacz w spojrzeniu Jace, pospiesznie dodała – Ale ty jesteś Łowcą, prawda? A ja myśliwym. Damy radę – zapewniła go, sama nie do końca wierząc w swoje słowa.

Jace znów się zamyślił. Nowy Jork jeszcze nigdy nie wydawał mu się tak wielki jak teraz, kiedy stanął w obliczu znalezienia Aleca. Lightwood zniknął siedem lat wcześniej, zostawiając po sobie pustkę, zarówno w duszy całego miasta, jak i na boku Jace'a. Ciężko było... wtedy... i dalej było ciężko, bo Jace nawet nie potrafił sobie wyobrazić, jak zareaguje na jego widok. Na tę chwilę czuł jedynie wszechogarniającą wściekłość. Na Aleca, na świat, na wampira, który przemienił jego parabatai, na Clary ale przede wszystkim na siebie. Za tamtą noc, kiedy myślał, że go stracił...

To była jego wina. I żył z jej brzemieniem tak długo, że na stałe zrosła się z jego osobowością. Strata Maxa tak nie bolała, ale Max nie był Aleciem. A teraz Alec wrócił, jak gdyby nigdy nic i ukrywał się przed nim...

To bolało nawet bardziej niż znikająca runa parabatai, a tamten ból niemal wpędził go w szaleństwo.

Zagryzł usta, powstrzymując się od potoku przekleństw.

– Ta Blue... – zaczął ostrożnie, kiedy już był pewien, że nie zgorszy słowami towarzyszki.

– To dobra dziewczyna – odparła Maia, zerkając na niego podejrzliwie. Nie dziwił się jej. – Kiedyś wpadała w kłopoty, ale Alec jej pomógł.

Mam krew na rękachWhere stories live. Discover now