Rozdział 36. Przygotowania do coming out'u

479 72 15
                                    


To był kolejny całkowicie zmarnowany weekend pobytu w Nowym Jorku. I wcale nie dlatego, że Alec nie miał pomysłu co dalej. Miał i to stanowiło największy problem. Zwyczajnie nie potrafił się zmusić do tego, by po powrocie z imprezy Magnusa choćby na chwilę opuścić swoje wygodne gniazdko, które powstało ze skotłowanej pościeli na kanapie. Początkowo gościł w nim jeszcze Edward, ale zniechęcił go całkowity brak entuzjazmu ze strony Aleca, kiedy przyszło do rundy drugiej.

Pierwsza oczyściła Lightwoodowi umysł. Sama myśl o drugiej sprawiała, że miał mdłości. Po raz kolejny wykorzystał Edwarda. W tym seksie nie było miłości. Nie było nawet czułości. To było jak użycie... narzędzia. Alec gardził za to samym sobą, a to pogorszyło stan jego całkowitej apatii. Pocieszało go tylko to, że Edward też był jakby trochę nieobecny, ale wmawianie sobie, że to było w porządku wobec któregokolwiek z nich nie wyszło Alecowi w ogóle.

Prawda była taka, że potrzebował seksu tylko po to, by przestać myśleć o Magnusie. O jego oczach, o ustach, przede wszystkim o ustach, i o Nathanie – przeklętym pchlarzu, którego Alec obwiniał za zapoczątkowanie tej niekończącej się karuzeli tęsknoty. Nie pomyślałby o tym, gdyby nie on. Dalej by się wściekał, ale spędzał ostatnie dni właściwie jedynie na zastanawianiu się nad tym gdzie w rankingu uplasować ten konkretny pocałunek. Wygrywał z Edwardem. Przegrywał z Magnusem jeszcze na etapie wstępu do wstępu. A udawało mu się unikać porównań do Magnusa przez siedem lat!

Kolejnym problemem na jego długiej liście spraw do zrobienia przed śmiercią w tym momencie było porozmawianie z Edwardem. Wyparcie miało sens, kiedy byli sami. Kiedy nikt im nie przeszkadzał i Alec mógł radośnie oszukiwać sam siebie. Teraz, kiedy musiał zacząć grać szczęśliwego przed wszystkimi innymi, przed ludźmi którzy rozumieli go lepiej niż on sam siebie rozumiał, nie potrafił dłużej ignorować swoich własnych uczuć. Albo raczej ich braku.

Edward był wygodny. Był odpowiednio czuły i atencyjny. Nie naciskał, kiedy Alecowi zaczynały puszczać nerwy. I był ciekawy. To ostatnie stanowiło chyba najlepszą jego cechę. Był szalenie mądry i Alec nie pamiętał, by kiedykolwiek nie potrafił odpowiedzieć na jakieś pytanie, jakie Lightwood mu zadał. Niezależnie od tego, jak bardzo abstrakcyjne by ono nie było. Bardzo wygodne i bardzo atrakcyjne, jeżeli, tak jak Alec, leciało się na ludzi oczytanych i inteligentnych. A jednak w konfrontacji z Magnusem (znowuż, przeklętym Magnusem!) wypadał nomen omen blado.

Miał zdecydowanie za dużo czasu na myślenie. Życie w domu Carli było prostsze, nie miał wtedy możliwości zastanawiania się nad tym, co oznacza jego relacja z Edwardem. Nawet w ciągu dnia rzadko kiedy miał czas porządnie się wyspać, bo niemal całą dobę było coś do zrobienia w klanie. Jeżeli nie chodziło o sam klan, to o faktury i całą masę papierkowej roboty. Doświadczenie w pisaniu raportów z misji i sprawozdań finansowych Instytutu na coś się przydało. Tam nikt nie pytał, kim dla siebie są, bo Edward po prostu był i Alec po prostu akceptował to, że był. Tu zadawali pytania. I Alec z szokiem dostrzegał, że waha się przy najprostszej z odpowiedzi. Że byli parą.

Nazywanie w ten sposób Nathana, kiedy byli krótko razem, było łatwe. Naturalne. To był fakt, umawiali się i byli parą. Co prawda zaledwie kilka tygodni, ale jednak. Nazywanie tak Edwarda, mimo tego, że byli na dużo bardziej zaawansowanym etapie relacji, z trudem przechodziło mu przez gardło.

A do tego jeszcze fakt, że ani razu nie pomyślał o nim, kiedy stał z Magnusem... Gdyby naprawde kochał, zamiast jak kretyn ciągnąć do tego czarownika, zrobiłby w tył zwrot i wrócił zwyczajnie na imprezę. I nie mógł się nawet tłumaczyć głodem, bo gdy tylko wyszedł z zasięgu zapachu wilkołaka, zdołał nad sobą zapanować. To był tylko Magnus i dawno uśpione, nawet nie zapomniane, uczucia do niego.

Mam krew na rękachWhere stories live. Discover now