15. Skorzystaj ze swojej szansy.

670 51 1
                                    

Na miejscu byłam pierwsza, więc nie chcąc czekać głupio na przystanku, przeszłam na drugą stronę ulicy, siadając na murku przy gabinecie dentystycznym. Uważnie obserwowałam każdą ulicę na skrzyżowaniu, bo nie wiedziałam właściwie skąd przyjedzie. Nie musiałam czekać długo, ponieważ po chwili na ulicy naprzeciw mnie, na horyzoncie pojawił się czarny samochód, należący oczywiście do Canyona. Podjechał zaraz koło mnie i zatrzymał się już na ulicy. Patrzył się przed siebie, czekając aż wsiądę. Westchnęłam teatralnie, bo nadal nie chciałam przebywać z nim do samochodzie. Jeśli byśmy się pokłócili, miałam ograniczone pole ucieczki oraz zagrożenie wypadku. Obeszłam jednak auto i zapakowałam się na miejsce pasażera, rzucając plecak pod nogi. Przyjrzałam się Ashtonowi z wyczekiwaniem.

— Pasy.

Zapięłam pasy bezpieczeństwa bez sprzeciwu. Robiło się niezręcznie.

— Jeśli będzie wypadek, mogą mi połamać żebra - oznajmiłam.

Przepraszam, co?

Po co ja to zrobiłam? Canyon spojrzał na mnie z opóźnionym refleksem i nieogarniętym wyrazem twarzy, kiedy byłam zajęta zastanawianiem się, po co ja to w ogóle zrobiłam. Kiwnął powoli głową i ruszył ulicą, zerkając na mnie co jakiś czas.

— Śmierć albo połamane żebra, wybierz jedno — mruknął nieprzyjemnie.

Musiałam pojechać do marketu, ponieważ skończyło mi się wiele rzeczy oraz potrzebowałam dużo słodyczy. Tak dużo, na ile tylko starczy mi pieniędzy. Odpaliłam w telefonie aplikację banku, aby zobaczyć, ile kieszonkowych mi jeszcze zostało. Cóż, nie za wiele.

— Gdzie jedziemy? — zapytałam go, ponieważ zdałam sobie sprawę, że pozwoliłam mu wywieźć mnie, gdzie tylko chciał.

— Do Akademii.

— Po cholerę? — Mój ton był nieco niemiły, jednak zaczęłam się irytować. Oznaczało to, że i tak będę musiała wracać się do miasta.

— Musisz się przebrać.

— Dobra, o co chodzi? — Już nie wytrzymałam, przekrzywiłam się w siedzeniu twarzą jeszcze bardziej do niego i zaplotłam ręce na piersi, wiercąc w nim dziurę wzrokiem.

Ashton przejechał zmęczony dłonią po twarzy, a ja przez te trzy sekundy modliłam się, aby nie wywalił nas w jakiś słup.

— Nasi rodzice przyjechali do miasta.

Wstrzymałam oddech. Cokolwiek kryło się pod nasi rodzice, uzasadniało, dlaczego mama wydzwaniała do mnie cały dzień. Znowu przyłapałam się na gapieniu w martwy punkt, jednak tym razem moje myśli były skupione na rodzicach i tym, gdzie znajdowali się w tej chwili.

— Moi rodzice zawsze są w mieście — wymamrotałam niewyraźnie, kiedy udało mi się unormować oddech i opanować silnie zaciskające się na moich kolanach dłonie. Nie wiedziałam, czy zaprzeczanie zmieniało sytuację, ale próbowałam.

— Są w tym mieście — sprecyzował niezadowolony. — W Lewisville.

Nie widywałam się z rodzicami za często. Dotychczas było to zazwyczaj kilka razy do roku, jednak, kiedy mieszkałam w internacie, ta liczba zdecydowanie miała się zmniejszyć.

— Twoi rodzice byli w Yale i mieli coś do załatwienia z moimi. Nie chciało im się jechać do Portland, a moim do Yale, więc spotkali się po środku.

— I akurat po środku leży Lewisville? — zapytałam z grymasem na twarzy i ironią w głosie. Jakoś nie chciało mi się w to wierzyć.

— Znałabyś szczegóły, gdybyś raczyła odebrać telefon od swojej mamy — odparł spokojnie, skręcając w jakąś poboczną uliczkę.

Wherewithal's AcademyWhere stories live. Discover now