Prolog.

721 80 347
                                    

1999

Nigdy przedtem nie siedziałam związana i zakneblowana przez jakiegoś panamskiego dupka, czekając na wybawienie przez trzech najbardziej nieprzewidywalnych mężczyzn, jakich znałam.

Już pomijając niewygodne krzesło i duchotę panującą w pomieszczeniu robiącym za prowizoryczne biuro naczelnika więzienia, szmata wsadzona mi między wargi powodowała we mnie ogromne chęci, by wytrzasnąć skądś spluwę, przystawić mu do gardła i pławić się w jego przerażeniu widocznym w oczach. No po prostu typa nie trawiłam. Fakt, może i nam pomagał, ale zdradliwość i branie łapówek nie robiły z niego dobrego wspólnika, tylko niepewny czynnik w naszym super planie. Zresztą odnosił się do mnie jak do niewolnicy. Zasłużył sobie na porządnego kopa w jaja.

Drzwi stanęły otworem, a do pokoju weszło sześciu mężczyzn, po jednym strażniku na każdego z tych kretynów, którzy najwyraźniej coś spartaczyli. Vargas warknął na swoich ludzi, którzy zaraz potem wyszli, a wyswobodzeni bracia Drake zauważywszy mnie na krześle ruszyli w tę stronę. Ręka Panamczyka zatrzymała ich prędko. Zauważyłam w niej złoty krzyż. Cholera, czyli coś jednak znaleźli.

— Nie spieszyło ci się — wyparował Rafe chłodno, rozmasowując nadgarstek, kiedy Vargas zamknął drzwi. — Prawie nas tam zabili.

Starszy Drake pomimo zakazu podszedł bliżej mnie, pytając jakby spojrzeniem, czy wszystko okej. Kiwnęłam głową. Przysięgam, oni kiedyś wpakują mnie w takie gówno, z którego już nie wyjdę żywa.

— Wciąż mogą was zabić — odparł mężczyzna na pozór spokojnie. Wyczuwałam, że coś się stało. Na sto procent coś sprawiło, że się pospinali.

— Vargas... Poważnie?

Wtedy jego ton i przytoczona część rozmowy uświadomiła mi, że któryś z Drake'ów był na tyle mądry, by spróbować go wykiwać.

— „Och, niczego nie znalazłem... Musi być w innej wieży..." — akcentował po kolei słowa, podnosząc i obracając złoty krzyż.

— Cóż... — Nate złapał artefakt, gdy ten podrzucił go w powietrze, widocznie szukając na szybko dobrej wymówki. Miałam ochotę uderzyć się w czoło. — Co mogę powiedzieć, wychowano mnie katolikiem. — Ale niestety także słabym kłamcą. — Zawsze noszę przy sobie jakiś krzyż.

— Zabawne.

Vargas uniósł nagle broń. Wtedy zrobiło się już groźnie. Na tyle groźnie, że zaczęłam poruszać rękoma, by wyswobodzić się z niezaciśniętych zbyt ciasno więzów. Warto jest być takim patykiem.

— Hej, hej, hej, słuchaj — Sam podniósł rękę, podchodząc do napastnika. — Jest bezwartościowy, okej?

— Bierzesz mnie za idiotę? — wycelował pistolet w niego.

Sytuację, tak jak się spodziewałam, załagodził Rafe.

— W porządku. Chcesz negocjować? — wkroczył ze swoim opanowanym, ale stanowczym tonem głosu. — Dobrze. Przestań zachowywać się jak przestępca wojenny. Odłóż pistolet.

Wszystkim w tym pomieszczeniu bardzo zależało na zdobyciu skarbu Avery'ego. Komu najbardziej? Kwestia sporna. Obstawiałabym Drake'ów ze względu na matkę albo Rafe'a przez jego upór i chęć pokazania jaki to on jest ważny, pragnienie zapisania się w historii. Bogaci starzy wbrew oczekiwaniom potrafią zepsuć wizerunek, o który on dba.

Pozostała dwójka lubiła bawić się w żarty, sztuczki i igraszki z losem, ale nie Rafe. On nigdy nie był beztroski czy choćby zabawny. Miał konkretny cel i zmierzał do niego nawet po trupach, jak mieliśmy się zaraz przekonać.

GOLDEN DESIRES ➵ Thief's End ✓Tahanan ng mga kuwento. Tumuklas ngayon