002. Sen

3.5K 196 25
                                    


5 LAT WCZEŚNIEJ

Dzień był pochmurny. Smutny, niemalże jakby odpowiadał uczuciom wyjeżdżającej z miasta. Zbierało się na lekki deszcz, powietrze gęstniało, a wszystkie ptaki pochowały się w koronach pobliskich drzew, by nie zmoczyć piór.

Ze względu na niewielki ruch, środkiem głównej ulicy kroczyła trójka bardzo(nie) "fajnie wyglądających gagatków" - jak to zwykła mawiać stara Olga.

— Więc, chłopcy, według waszej logiki mam po prostu uciec? — młoda Caya była bardzo przywiązana do, jak to zwykła nazywać, swoich chłopców.

Tak właściwie to trafniej jest po prostu powiedzieć, że cała trójka była do siebie bardzo przywiązana. Nawet w momentach, kiedy coś nie stykało, lub której miało z czymś problem, potrafili to wypracować i finalnie każda jednostka była zadowolona. A przecież zadowolona rodzina, to zadowolone pluszaczki, prawda?

John B i JJ odbierali Cayanę jako młodszą siostrę, którą muszą chronić przed niebezpieczeństwami tego świata. Było to na pewien sposób urocze, szczególnie w momentach, gdy sami te zagrożenia stwarzali, na przykład podpalając pniaka, albo zabierając ją na plaże podczas sztormu.

Ale tak, chronili ją.

— Najlepiej przez okienko w łazience na stacji benzynowej — John B podniósł oba kciuki w górę i pokiwał głową z aprobatą. Był z siebie zadowolony tak bardzo, że nie zauważył słupka, na który wpadł.

— Johny B, nie masz ani orientacji w terenie, ani mózgu... — JJ dotknął dwoma palcami w czoło drugiego chłopaka i parę razy tam zapukał. — Tak jak myślałem, brak... — blondyn zajął się donośnym śmiechem. Na początku dostał kuksańca w bok, jednak później i drugi dołączył do śmiechu.

Caya uśmiechnęła się z przymusu i choć bardzo chciała nadawać w tamtym momencie na tych samych falach, co oni, nie umiała. Myśl o tym, że zaraz ma wyjechać i zostawić tych nicponi samych, zajmowała całe jej myśli, bez przerwy. Ich żarty podsuwały jej tylko i wyłącznie żałość, że będzie musiała to wszystko odpuścić, więc patrzyła na to, by mieć co pamiętać.

— Ktoś tu znowu smuta — na swoich barkach poczuła dwie pary rąk, potrząsające nią we wszystkie strony.

— Czy to już jest gnębienie? — spytała poprzez rwący się śmiech, którego nie mogła od siebie odpędzić. Ci dwaj sprawiali, że bez względu na okoliczności, mordka jej się cieszyła.

— Zdecydowanie — odpowiedzieli jej razem, kiwając zgodnie głowami.

Wracali właśnie z plaży, na której odbyło się oficjalne rozwiązanie klubu pluszaka, ponieważ czymże jest ich trio, bez jednej osoby? Przyszedł dla nich czas rozłąki i założenia czegoś nowego, jednak do tego jeszcze muszą nieco urosnąć. Tak z parę centymetrów.

Ale przyszedł moment na pożegnanie z krwi i kości, a razem z tą smutną chwilą w drzwiach domu(do którego doszli właśnie w tamtej chwili) stanęła matka Cayi - Juliette.

— Cayana R. Marano, czy mogłabyś się wziąć w garść i wleźć do samochodu? — kobieta westchnęła ciężko, nie będąc zbyt zadowolona z obecności dwóch przyjaciół jej córki.

Młoda Marano przewróciła oczami i po raz ostatni odwróciła się w stronę swoich chłopców.

— Nie pozabijajcie się, kiedy wyjadę — uroniła jedną łzę bez żadnego zawahania, uznając, że i tak by ją przejrzeli. — I nie dajcie sobie odebrać zapalniczki Cameronów, jest cenna! — zaśmiała się nerwowo.

John B przytulił Cayanę, jak to w sumie miał w zwyczaju co jakiś czas. Chłopak był o wiele bardziej skłonny do okazywania uczuć, niż JJ, jednak czasem i to mu nie wychodziło. Po prostu momentami nie potrafił się określić, chociaż nawet pomimo to, przytulał jak rasowy przytulacz.

Odsunął się tylko dlatego, że chrząknięcie JJ również domagało się porządnego pożegnania. Ponieważ widzicie, ich relacja była nieco inna, od jej relacji z Johnem B. Przyjaźnili się, faktycznie, krócej, jednak ta płaszczyzna więzi bazowała na nieco innych falach, niż tamta. Nie byli dla siebie jak brat i siostra, a było to coś bardziej w rodzaju fazy przejściowej z dziecięcych lat do tych starszych, tylko jeszcze o tym nie wiedzieli.

— Nawet Malibu nie wypędzi z ciebie ducha Outer Banks, jestem pewien — zaczął, podczas gdy John B, pod przykrywką, gdzieś sobie poszedł.

— No nie wiem, podobno w Malibu mają niezłych egzorcystów — Caya na tamten moment nie załapała jeszcze, że schodzą na poważniejsze wody.

— Z ciebie nic szatana nie wypędzi... — po tych słowach wyjął z kieszeni spodni mały wisior, na którym był zaczepiony mały kieł rekina, dokładnie taki sam jak ten, który sam miał na szyi. — To na szczęście, żeby nic cię nie zj- — Caya wiedząc, że oboje są równie zestresowani, bez słowa rzuciła mu się na szyję, mocno go obejmując. W nagrodę dostała od blondyna całusa w czubek głowy.

I nawet nie wiedzieli, że tam, za krzakami, stoi John B z aparatem.

— Caya! — słodki moment przerwał, tym razem, ojciec Cayany.

Mężczyzna nie był może wredny, ani też oschły, jednak sama jego obecność momentami wywoływała ciarki.

Jak za dotknięciem magicznej różdżki, dwójka ta odsunęła się od siebie i cali się czerwieniąc, pożegnali się na pokazówkę dla ojca. Wsiadając do samochodu, Marano pomachała swoim chłopcom i nawet zza okna patrzyła na nich z utęsknieniem. A kiedy ruszyli przed siebie, wychyliła się z tego górnego, szklanego okna i machała tak długo, aż widziała czapkę wyższego JJ'a.

FALLEN SOULS ── jj maybankOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz