Rozdział 24

28 1 0
                                    

Warszawa, 24 marca 2019

Jako mała dziewczynka wierzyłam w szczęśliwe zakończenia. Wierzyła, że kiedyś spełnię swoje marzenia, że będę uśmiechać każdego dnia. Przyszłość malowała się w różowych barwach. Mama zawsze powtarzała, że mogę wiele osiągnąć, wiele zdziałać. Że mogę pomagać ludziom, zmieniać świat. Ale zawsze zaznaczała, że przede wszystkim mam odnaleźć szczęście w życiu.

Dla małej Polly to było proste.

Potem mama zmarła. Szczęście runęło jak domek z kart. W jednej chwili straciłam wszystko. Marzenia przestały mieć znaczenie, przyszłość zasnuta była mgłą. Żyłam z dnia na dzień, od nocy do nocy, nie zwracając uwagi na to, co się dzieje wokół. Gdy z pomocą rodziny udało mi się zwalczyć chęć zaśnięcia na zawsze, próbowałam wszystkiego, by pozbyć się uczucia beznadziejności. Po to poszłam na studia. Po to czasami wyciągałam skrzypce. Po to nadal spotykałam się przyjaciółmi.

I po to ciągnęłam związek z Theodorem. Byle tylko odnaleźć utracone szczęście.

Po jakimś czasie pogodziłam się z tym, że na zawsze utraciłam prawdziwą radość, że już do śmierci będę się uśmiechać na zawołanie, sztucznie śmiać i udawać, że wszystko jest w porządku.

A wystarczyło tylko przenieść się w przeszłość.

Przez dwa tygodnie po pamiętnej niedzieli moje życie przypominało bajkę. Amelia naprawdę wyjechała z Warszawy. Już następnego dnia po złożeniu rezygnacji dom stał pusty, a Onico szukało nowego człowieka od PRu. Rodzice ostatecznie wrócili na właściwą drogę. Tata wytłumaczył mamie, o co chodziło z groźbami. Podobno pisał je człowiek, którego kilkanaście lat wcześniej dość dotkliwie pobił. Żeby nie było, zasłużył sobie. Teraz facet próbował się mścić i chodź jeszcze go nie złapano, to tata nie wierzy, by stanowił poważne zagrożenie. Więcej mama nie mogła powiedzieć. Obiecała to tacie, a ja nie naciskałam. Nie znałam tej historii z przyszłości, więc tak powinno pozostać.

Tak, jak obiecała, starała się robić wszystko bym była obecna w ich życiu. Nadal opiekowałam się bliźniakami, wpadałam na kolacje i obiady. Mamie udało się też namówić mnie na powrót do flamenco. Skoro miałam zostać w Warszawie na stałe to zapisałam się na te same zajęcia co ona. Wszystko było jak dawniej.

A Mateusz? Mateusz był w tym wszystkim najlepszy. Każdy dzień z nim był niczym gwiazdka. Przychodził po mnie po pracy i wieczornym treningu. Tak jak wcześniej oglądaliśmy wspólnie seriale, jedliśmy chińszczyznę i przekomarzaliśmy się o głupoty. Któregoś popołudnia wymógł na mnie przyspieszony kurs gotowanie. Skończyło się na tym wykipiał makaron i spaliliśmy wodę. Cóż, po prostu byliśmy zbyt zajęci godzeniem się.

Było idealnie. Każda kolejna godzina z Mateuszem, z mamą, utwierdzała mnie w przekonaniu, że podjęłam dobrą decyzję. Teraz przeszłość była moją przyszłością.

— Modlisz się do tej sałatki?

Z zamyślenia wyrwał mnie roześmiany głos Mateusza. Odwróciłam się na pięcie, zmierzyłam go kpiącym spojrzeniem, a gdy dostrzegłam kolorowego kwiatka na policzku parsknęłam śmiechem.

— Kto ci to zrobił?

— Żebym to jeszcze wiedział! — prychnął. — Tej dzieciarni jest taka masa, że aż kręci mi się w głowie.

— Jesteś pewien, że to od dzieciaków? Chłopaki nie dodali przypadkiem czegoś do soku?

— No wiesz co?! O takie machlojki nas oskarżać?! — Tupnął nogą niczym mała dziewczynka. — Wierz, mi dawno nie byłem tak trzeźwy. Jak już, to upiłem się miłością. — Pochylił się i pocałował mnie czule.

Once Upon A DecemberWhere stories live. Discover now