Rozdział 18

27 1 0
                                    

Warszawa, 10 marca 2019

Wiecie, świat potrafi być porąbany. A życie jeszcze bardziej. Czasami rękami i nogami bronimy się przed przeznaczeniem, a gdy w końcu nadchodzi, ze zdumieniem stwierdzamy, że wcale nie jest takie złe.

Siedząc w jednej z Warszawskich kawiarni, z kubkiem czekolady w ręce i Mateuszem na przeciwko, czułam ulgę. Tak, taką prostą, zwyczajną ulgę. Spokój. Jakby nie istniały żadne podróże w czasie. Jakby rodzice wcale się nie kłócili. Jakby to nie ode mnie zależały losy całej rodziny.

W tamtym momencie liczył się tylko Mateusz. Znów swobodnie rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Znów śmialiśmy się z kompletnych głupot. Znów mogłam spojrzeć mu w oczy i nie czuć wyrzutów sumienia. Na moment stałam się normalną dziewczyną, miło spędzającą czas z chłopskiem.

Ale niestety nadszedł moment, gdy zegar wskazał szóstą. Przerażona zauważyłam, że jeśli zaraz nie wyjdę, to nie zdążę złapać mamy. A koniecznie musiałam z nią porozmawiać.

— Naprawdę nie możesz zostać? — zapytał po raz trzeci Mati, gdy szczelnie owijałam się płaszczem.

— Niestety, ale obowiązki wzywają. — Bezradnie rozłożyłam ręce. — Ale teraz, skoro już wszystko sobie wyjaśniliśmy, to chyba możemy umówić się na jutro, prawda? Kończę pracę o trzeciej.

— Przyjdę po ciebie o czwartej. — Uśmiechnął się chytrze.

Pokręciłam głową z udawaną dezaprobatą. Powinnam bać się, co takiego planuje, ale prawda była taka, że już nie mogłam się doczekać. Szczególnie, że dzisiejszy wieczór nie zapowiadał się kolorowo.

Na pożegnanie cmoknęłam Mateusza w policzek. Przynajmniej tak mogłam wynagrodzić mu wszystkie tajemnice.

Na szczęście o tej porze ruch w Warszawie był trochę mniejszy i już po pół godzinie byłam na miejscu. Usiadłam na ławce, a wzrok wlepiłam w drzwi starej kamienicy. Z piętra dochodziły stłumione dźwięki gitary i stukot obcasów.

Przymknęłam oczy. W mojej głowie znów pojawiły się obrazy z tych pięknych czasów, gdy też tańczyłam. Wtedy życie wydawało się takie proste. Miałam wszystko. Kochających rodziców, wkurzającego brata, prawdziwych przyjaciół i dwie pasje, którym zawsze mogłam się oddać. Czego mogłam chcieć więcej?

Gdy mama zmarła straciłam swoje życie.

Pokręciłam stanowczo głową. Nie mogłam o tym myśleć. Nie teraz. Musiałam skupić się misji. Musiałam zapewnić małej mnie chociaż te siedemnaście lat szczęśliwego życia. Zasłużyła.

Z zamyślenia wyrwało mnie ciche skrzypnięcie drzwi. Podniosłam wzrok, obserwując wychodzące tancerki. Większość była w wieku mamy i żadna nie zwróciła na mnie uwagi. Śmiały się z czegoś głośno, co chwilę poprawiając torby z długimi spódnicami.

Mama wyszła jako ostatnia. Rozpuściła już włosy i teraz falami spływały jej na ramiona. Po raz kolejny uświadomiłam sobie, jak niesamowita była. Nie piękna. Ciężko było ją umieścić w kanonie piękności. Ale była niezwykła. Biło od niej niesamowite ciepło, miłość, a jednocześnie klasa, pewność siebie. Tata często powtarzał, że mama pociągała jedynie inteligentniejszych mężczyzn. Że ich fascynowała.

Teraz zrozumiałam, co miał na myśli.

— Polly? To ty? — Na mój widok prawie wypuściła torbę z rąk.

— Ta, to ja — Pospiesznie podniosłam się z ławki. — Przepraszam, że cię tak nachodzę, ale pomyślałam... Pomyślałam, że powinnyśmy porozmawiać.

Once Upon A DecemberWhere stories live. Discover now