14 listopada

350 15 4
                                    


To znów był pochmurny dzień, znowu zaczęło się tak monotonnie. Najpierw rozciąganie, bez tego nie ruszę dalej. Potem koszulka, dżinsy, skarpety i buty. Szybkie pakowanie stroju do pracy i jeszcze szybsze wyjście. Po zamknięciu mieszkania, wszedłem prosto w mokry chodnik, mocząc moje grube zimowe buty. Rozejrzałem się wkoło siebie, jak zwykle ten sam widok. Ludzie smutno wpatrzeni w smartfony, ale wiedząc, że dziś znowu jest poniedziałek, sam nie byłem zadowolony. Pewnym, lecz zmęczonym krokiem ruszyłem przed siebie na przystanek, z którego odjeżdżał mój autobus. Znowu przeszedł mnie dreszcz porannej mżawki, która moczyła mój czarny płaszcz. Kapelusza oczywiście zapomniałem, więc moje włosy nieścinane od paru miesięcy, nasiąkły deszczówką. Lekkie loczki uderzały o moją szyję sprawiając, że woda spływała mi pod płaszcz. Nareszcie przyjechał autobus. Pusty jak zwykle do momentu, kiedy haczył o centrum miasta. Wtedy do autobusu wsiadały dziesiątki osób, od dzieci, aż po ludzi, którzy byli jedną nogą w grobie. Jednak codziennie w oczy rzucała mi się kobieta, zawsze sucha i schludna – bez względu na pogodę wyglądała tak samo. Zawsze z dziwnym uśmiechem na twarzy. Wydawało mi się, że to wina genetyki, że uformował się na jej twarzy ten uśmiech. Długie blond włosy miała po łopatki, zazwyczaj rozpuszczone i idealnie komponowały się z jej kurtką z futrem na kapturze. Zazwyczaj przy zimnych dniach ubierała te same rękawiczki bez palców. Ciekawił mnie jej wzrok, zazwyczaj codziennie wydawało mi się, że patrzyła na mnie myśląc dużo. Nagle magiczne chwile przerwał głos dobiegający z głośnika w autobusie:

- Następny przystanek Katedra. To był ten moment, w którym zawsze musiałem przełożyć moje myśli o tej kobiecie na inny moment. Wychodząc z autobusu jeszcze się odwróciłem w jej stronę i dobrze wiedziałem, jak odwracała wzrok, żebym nie widział, że na mnie patrzyła. Kolejny krok w kałużę przywrócił moje teraźniejsze myślenie. Kolejna sekunda, w której moje włosy znowu mokły, a po płaszczu spływały krople tej magicznej wody. Ruszyłem przed siebie, nie patrząc na boki, co było moim pierwszym dzisiejszym błędem. Prawie przejechał mnie rowerzysta, na szczęście mi się nic nie stało, a on – no cóż, wywrócił się, ale to jego wina. Ja nie miałem czasu mu pomagać, więc po prostu udałem, że tego nie widziałem. Przechodząc przez pasy, zdałem sobie sprawę, że jestem bardzo blisko mojej pracy. Miejsce, przez które dziennie przewijało się jakieś dwieście-pięćdziesiąt osób. Nie była to kancelaria ani komisariat, a zwykła restauracja przy drodze. Pracowałem tam jako kelner. Zarobki akurat na potrzeby utrzymania mieszkania, jedzenie i co jakiś czas jakiś skromny dodatek. Przechodząc przez drzwi naszego magicznego lokalu przywitał mnie zdenerwowany menadżer. Jak zwykle miał pretensje, że nie jestem jak inni pracownicy i nie przychodzę przed czasem. Ale nie będę się przecież kłócił z umową! Sam ją podpisywał, a było wyraźnie napisane, że mam być punktualny, a nie przychodzić wcześniej i się podlizywać jak głodny pies. Poszedłem do szatni i ubrałem moją czarną koszulę. Zawsze na mnie dobrze leżała, ale jakoś dzisiaj czułem, że była lekko za duża. Może to przez to, że nie jadłem ostatnio tak dużo jak zwykle. Włożyłem zapaskę, a ubrania odłożyłem do szafki. Związałem moje rozpuszczone włosy w kucyk – koledzy z pracy śmiali się, że wyglądam jak ninja, a moja głowa jak worek na śmieci, ale się nie przejmowałem. Doskonale wiedziałem jaka jest między mną, a nimi różnica. Ja jestem kelnerem i reprezentuję restauracje dobrym wychowaniem i moją urodą i higieną, a oni nie posiadali ładnych twarzy, wręcz przeciwnie. Ich twarze były okropne, a jedyną umiejętnością było gotowanie. Wyszedłem z szatni biorąc ze sobą tablicę, którą codziennie wystawiałem przed drzwi, żeby klienci wiedzieli, że faktycznie można zjeść tu coś, nawet smacznego. Wróciłem lekko mokry i udałem się za moją ladę i zacząłem polerować kieliszki i tace. Nie lubiłem siedzieć i nic nie robić. Wolałem chociaż mało wymagające zajęcie, żeby ćwiczyć podzielność uwagi. Bo gdy klientów nie było, czyszcząc i polerując naczynia, zazwyczaj myślałem. Myślałem o tym co się dzisiaj działo, co działo się wczoraj i co może zdarzyć się jutro. Menadżer wysłał mnie, żebym pomógł wypakować dostawę produktów. Nie powiedział mi oczywiście, że to zamrożone świnie. Ważące po pięćdziesiąt kilogramów kawałki martwego zwierzęcia, z którego kucharze, jeśli można ich tak nazwać, robili przeróżne potrawy. Największym problemem było to, że taką świnię trzeba szybko przenieść do chłodni. Zadziwiająco, dzisiaj świnia ta była bardzo lekka. Szybko uporałem się z moim pierwszym poważnym zadaniem tego dnia. Potem po załatwieniu paru formalności musiałem wracać na salę, ponieważ pierwszy klient przybył. Był to niezmiennie od 2 lat, człowiek mieszkający naprzeciwko naszej restauracji. Stały klient, codziennie po otwarciu przychodzi i zamawia naprzemiennie dwie potrawy. Płaci zawsze gotówką, jak sam mówił, karty nie posiada i nigdy nie zamierzał. Dzisiaj jednak przyszedł nie sam, lecz z kimś. Była to przepiękna dziewczynka, najpewniej jego wnuczka. Zaprosiłem ich do stolika dla dwóch, w którym zawsze siadał wcześniej wymieniony człowiek. Spytałem:

To OnaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz