#30 Wybory i decyzje

54 5 0
                                    

Uwaga: sporadyczne przekleństwa w liczbie 2 ;)

Ludzie pewnie i tak zlekceważyliby mój apel. Tak to już czasami bywa. Dlatego nie warto się wysilać, co ma być to będzie.

Walka na polu bitwy jest o tyle trudna, że trzeba walczyć na wiele frontów. Odpierać i atakować jednocześnie, podołać kilku przeciwnikom naraz. Z każdej strony ktoś cię otacza. Ktoś, kto chce cię zabić. Po to tu przyszedł.

Wiele osób zostaje rannych. Niekoniecznie bardzo poważnie - czasami aby zabić wystarczy, żeby kontuzja utrudniała poruszanie się. Nawet lekka dezorientacja może być tragiczna w skutkach. Czasami ktoś w ferworze walki skręci kostkę. Może zostanie cięty w nogę. Wtedy wystarczy, żeby się przewrócił, a zostanie stratowany przez ludzi i konie. Będzie mieć szczęście, jeśli ktoś go szybko dobije.

Owszem, w obozie kręcą się sanitariusze. Nie da się jednak uratować wszystkich. Walczący może się cieszyć, jeśli ma przy boku przyjaciela, który widząc jego ranienie zaniecha samoobrony i zaryzykuje przeniesienie go do medyków. Czasami wystarczy jakiś dobroczyńca, którego niekoniecznie znamy. Ryzyko jest jednak ogromne, a szansa na przeżycie stosunkowo mała.

Gdybym miała walczyć mieczem, byłabym już trupem. Mam problemy z workami wypchanymi kamieniami i słomą, a co dopiero mówić o otaczających mnie wyszkolonych wojownikach. Przy życiu utrzymuje mnie jedynie ciało bestii, w którym się znalazłam i jej zwierzęce instynkty.

Tracę poczucie czasu - wszystko zlewa się jednolitą plamę. Nie wiem kiedy trafiam w sam centrum bitwy - największy kocioł. Najwięcej poległych i wciąż walczących. Już dawno przyzwyczaiłam się, że muszę deptać po morzu ciał.

Dociera do mnie, że ilość żołnierzy znacznie zmalała. Las walczących jakby się przerzedził, obie armie są zdziesiątkowane. Najbardziej jednak ucierpiała nasza. Przerażeni wojownicy Rebelii są chaotycznie rozproszeni, podczas gdy ci z Rządu wciąż formują nienaganny szyk. Nagle słyszę swoje imię.

Nie jest to krzyk czy zawodzenie, prośba czy pretensja. Bardziej stwierdzenie.

- Rosemary Campbell. - Głos jest opanowany, donośny. Mam wrażenie, że otaczający nas walczący oddalają się, teraz na pierwszym planie jestem tylko ja i mężczyzna, który wypowiedział te słowa. - A może raczej... Rosemary Farah. Minęło sporo czasu.

Mimo panującego zamieszania on wydaje się być zrelaksowany. W tonie jego głosu słyszę kpinę.

Lustruję lśniącą, czarną zbroję kipiącym niechęcią wzrokiem. Wysoki, umięśniony mężczyzna pa na plecach srebrny, haftowany płaszcz, który wyróżnia go z tłumu. Dowódca? Generał?

Wydaję z siebie gardłowy warkot. Mój przeciwnik reaguje ponurym śmiechem.

- Szkoda, że nie pokażesz mi się... Osobiście. Chętnie zobaczyłbym, jak wyrosłaś od naszego ostatniego spotkania. Szkoda, że skończyło się tak niefortunnie. - Kolejna salwa śmiechu. - Twój ojciec mógł uciekać, a nie tak żałośnie bronić was wszystkich... No cóż, to był  j e g o  wybór.

Wybucham. Rzucam się na mężczyznę, ten jednak wykonuje szybki ruch mieczem. Ześlizguję się po klindze.

- Uspokój się, bo jeszcze zrobisz sobie krzywdę. Skończę z tobą, jak mi się znudzi. Nie chcesz poznać zakończenia historii?

Quatron 2Where stories live. Discover now