#28 Na marne

27 3 1
                                    

Nigdy nie myślałam, że to powiem. Nigdy też nie wyobrażałam sobie bólu, jaki może sprawić słońce.Straciłam rachubę czasu, pozwoliłam ciemności Puszczy mnie połknąć i omal nie zostałam do reszty strawiona. A potem ktoś wyciągnął mnie na powierzchnie z ohydnego przewodu pokarmowego i teraz każe mi oddychać świeżym powietrzem, podziwiać słońce, słuchać śpiewu ptaków. To wbrew pozorom bardzo trudne.

Tak więc budzę się powoli - najpierw odzyskuję świadomość, skupiając całą swoją uwagę na kurczowym zaciskaniu powiek i zasłanianiu oczu dłońmi. Nie zważam na miarowe kołysanie i dziwną pozycję, która w innych warunkach pewnie przyprawiłaby mnie o mdłości. 


Po jakimś czasie przerażający ogień, który wypala mi oczy stopniowo gaśnie. Zamienia go niezwykle intensywne, czerwono - białe światło przebijające się natarczywie przez powieki. W końcu jednak udaje mi się otworzyć powieki i ze zdziwieniem pochłaniam wzrokiem otaczający mnie krajobraz.

Łagodne, zielone pagórki skąpane w promieniach ostrego, porannego słońca. Nieskazitelnie błękitne niebo i kilka leniwych, jakby od niechcenia namalowanych obłoków. Światło, spokój, beztroska. Wszystko jest takie... Normalne. Jak kiedyś. Nie na miejscu. Nie po tym, przez co przeszłam.

Powoli przypominam sobie ostatnie wydarzenia. Różdżka. Utrata przytomności. Za dużo, za dużo wszystkiego. I wtedy mój wzrok pada na...

- Adrian! - wyrywa mi się i omal nie spadam z grzbietu wierzchowca. - Boże, Adrian, Ad...

Nie jestem w stanie powstrzymać szlochu. Wszystko dzieje się tak szybko, już po chwili chłopak obejmuje mnie i trzyma w swoich umięśnionych ramionach, pozwalając moim emocjom targać mną na wszystkie strony. Z moich ust w kółko wydobywają się te same słowa.

- Ty żyjesz...! Co ty tu...? Dziękuję... - Szloch. - Jezu, ty żujesz...! Ale co ty tu...? Dziękuję, Adrian, ja... Och, ty żyjesz... Dziękuję...

On tylko gładzi mnie po plecach, wplata palce w moje włosy. pozwala wdychać jego zapach. Chciałabym, aby ta chwila trwała wiecznie. Chłopak jednak po pewnym czasie odsuwa mnie od siebie.

- To nie czas na wyjaśnienia, Rosemary. - Jego twarz jest blada, naznaczona zmęczeniem. Dostrzegam w jego oczach ból i jakiś dziwny rodzaj pustki. - Nie mamy dużo czasu. Trwa bitwa.

Powoli dociera do mnie znaczenie tych słów. Spoglądam na czarną zbroję, w którą ubrany jest chłopak. Trwa. Bitwa. Czas.

- Już za późno... - Głos mi się załamuje. - Spóźniłam się...

- Nigdy nie jest za późno.

Resztę drogi pokonujemy w ciężkim milczeniu. Kurczowo ściskam Różdżkę, którą wręczył mi chłopak. Co chwilę spoglądam to na nią, to na niego. Ona - nadzieja Quatronu. On - jego wybawca.

***

Obóz dostrzegam już z daleka. Czuję, jak moje serce rozpada się na miliony kawałków. Doskonale wiem, co to oznacza - nie ma już barier. Obóz Rebeliantów nie jest już bezpiecznym schronieniem. Największy koszmar jednak rozgrywa się nieco na zachód.

W obłokach kurzu i karminowych płomieniach ścierają się drobne sylwetki. Armia przeciw armii. Nie chcę patrzeć w tamtą stronę. Nie mogę. Nie zniosę widoku krwi i ciał moich przyjaciół. Nie po tym wszystkim, co dla mnie zrobiłam. Co ja zrobiłam dla nich.

Łagodny północny wiatr przynosi swąd dymu i ludzkich wnętrzności. Nie udaje mi się powstrzymać odruchu wymiotnego oraz łez cisnących mi się do oczu.

- Muszę już iść. Jest w swoim namiocie, wydaje rozkazy. - Oboje doskonale wiemy, o kogo chodzi.

Odwracam się i ruszam w kierunku obozu. Nie patrz się. Tylko nie w tamtą stronę. Teraz fetor jest nie do wytrzymania. Plecak mi ciąży, Różdżka parzy w dłoń.

Ostatnia nadzieja. Muszę iść, spełnić swoją obietnicę.

- Rosemary - słyszę. Odwraca się. W jego oczach jest ból. Jakby mówił przepraszam. Czuję ucisk w żołądku. - Kocham cię. Proszę, pamiętaj o tym.

Chcę coś powiedzieć, otwieram usta, ale wydobywa się z nich tylko żałosny szloch. Odwracam się i ruszam biegiem w kierunku namiotu dowództwa.

- Proszę. Pamiętaj...

***

Wszyscy się gdzieś spieszą. Słyszę żałosne, zdesperowane pokrzykiwania. Wszędzie leżą ranni, namioty zmieniły się w prowizoryczne szpitale. Płacz i beznadzieja - te dwa słowa idealnie opisują wygląd obozu. Nawet kolory zdają się być sprane i wyblakłe.

Biegnę przed siebie, łykając łzy. Mijam doskonale znane mi uliczki, które jednak zmieniły się nie do poznania. Zmieniały się w obraz nędzy i rozpaczy. Nienawiść. Przemoc. Skąd to się bierze? Skąd w innych ludziach zdolność krzywdzenia innych, zabijania...? Jak ogromna jest cena w porównaniu z tym, o co walczymy. Czy życie innych jest tego warte? Ból ich rodzin, bliskich, przyjaciół. Takie rzeczy nie mają swoich cen, a jednak niektórym przychodzi je zapłacić.

Wszystko inne zawodzi, gdy nie ma sprawiedliwości.

Jak wyglądał atak? Byli gotowi, a może armia Rządu zupełnie ich zaskoczyła...? Ile to już trwa? Ile osób zginęło, a ile jeszcze zginie? Jakie mamy szanse na wygraną...?

Wpadam do namiotu, dysząc ciężko. Nie zastanawiam się nad tym, jak wyglądam. Jestem ranna, brudna. Muszę być w opłakanym stanie, ale nikt nie zwraca na to uwagi. Bo jakie to ma znaczenie? Opadam ciężko na fotel, rzucając zmęczone spojrzenie zebranym.

Cztery osoby stoją przy kwadratowym stole, dyskutując nad kawałkiem papieru. Mapa. Ciotka stoi tyłem do mnie, po jej bokach dwaj mężczyźni. Nieco wycofany goniec przysłuchuje się wymianie zdań, by przekazać rozkazy walczącym na polu bitwy. Wszyscy milkną, spoglądając na mnie ze zdziwieniem i niedowierzaniem. Gdy udaje mi się złapać oddech, wyrzucam z siebie pierwsze, co przychodzi mi do głowy.

- Tessa, Nessie, Frank...? Dotarły do obozu.

Kiwnięcie głową.

- Mam Różdżkę. Wygramy... - szepczę. Ciotka przygląda mi się ze łzami w oczach. Niezręczna cisza przeciąga się. W końcu kobieta rzuca mi się na szyję.

- Rosemary! Ty żyjesz... Nie wierzę, że ci się udało, ja... Ojciec byłby z ciebie dumny.

Szybko streszczam jej przebieg wydarzeń, kończąc na odzyskaniu Różdżki z podziemi.

Radość? Niedowierzanie? Trudno wymusić w sobie te uczucia, gdy całość prezentuje się tak beznadziejnie. Jak można się śmiać w obliczu śmieci?

Może płomyczek nadziei, wdzięczność. Namiastka tego, co odebrał nam los.

Ciotka bierze do ręki insygnium, przyglądając się mu z zachwytem. Ku mojemu zdziwieniu, jej mina szybko rzednie.

- To nie jest Różdżka.



Zostały dwa rozdziały i cała masa wydarzeń i zwrotów akcji. Szczerze? Nie wiem jak się zmieszczę. Najwyżej będą potwornie długie. I na pewno - to mogę zagwarantować - pełne emocji.

Quatron 2Where stories live. Discover now