#20 W rytmie pędu

32 3 0
                                    

Czym właściwie są sny? Skądś przecież muszą się brać. Jeden powie, że to fragmenty wspomnień. Całkiem słusznie. Ktoś inny może zauważyć, że to przekręcona, wypaczona rzeczywistość. Racja. Jednak czasami... Czasami widzimy rzeczy, które są całkowicie pozbawione sensu, zupełnie jakby wzięte z kosmosu. Czy zaglądamy wtedy do cudzej głowy?

Raczej nie, chociaż nie wykluczam tego scenariusza. Mimo wszystko uważam raczej, że sny zawsze dotyczą nas samych. Przeszłości, teraźniejszości. Przyszłości czasami też, chociaż tak rzadko zdajemy sobie z tego sprawę. Możemy nie rozumieć snów, możemy je lekceważyć. Ale tak czy owak, dziś czy jutro każdy sen będzie można zinterpretować. Wszystko zależy od nas - bo przecież to my kształtujemy naszą rzeczywistość.

Tej nocy śnił mi się Adrian. Pamiętam tylko jego wykrzywioną bólem twarz, nic więcej. Żadnych szczegółów, chociaż dobrze wiem, że było ich wiele. I z jakiegoś powodu bardzo chciałabym zapomnieć ten sen.

Budzimy się wczesnym rankiem. Frankie i Nessie czekają na nas przed wejściem do namiotu.

- Nieopodal jest strumień. Pospieszcie się, zwińcie obóz. Śniadanie zjemy nas wodą.

Rozkazy wydawane przez jednorożca wciąż wydają mi się nierealne i abstrakcyjne, ale jestem zbyt zaspana, by z nimi dyskutować. Już po chwili siedzimy na grzbietach naszych wierzchowców, które wytrwale przedzierają się przez leśną gęstwinę.

- Frankie... - zaczynam niepewnie. Mówienie do niej wciąż wydaje mi się... Dziwne. - Mówiłaś, że aby dotrzeć do Puszczy trzeba iść prosto drogą. A teraz zagłębiamy się w las. Rozumiem, że szukamy wody, ale... Jesteś pewna, że się nie zgubimy?

Do moich uszu dociera pogardliwe prychnięcie.

- Chyba sobie żartujesz.

W ten sposób kończymy naszą krótką wymianę zdań.

***

Słyszę strumień już z pewnej odległości. Głośny szmer przedziera się przez pnie drzew i z wolna przeradza w narastający huk - do tego stopnia, że z oddali ktoś może pomylić ów strumień z wodospadem. W rzeczywistości jest to wąziutka, sięgająca mi do kolan rzeczka z lodowatą wodą.

- My jesteśmy już po śniadaniu - oświadcza z wyższością Nessie. - Zawołajcie nas, jak skończycie.

To powiedziawszy Frankie posłusznie daje sobie odpiąć torbę z prowiantem i obie znikają między drzewami.

- Jakieś dziwne one są - mówię do Tessy po chwili milczenia.

- Ciiiiii, bo jeszcze usłyszą...

Mamy jabłka, chleb i solone mięso. Wzięłam kilka torebek herbaty, którą teraz popijamy z kubków turystycznych. Tessa wyciąga z plecaka paczkę karmelków.

- Chcesz?

Kiwam głową i bez słowa częstuję się cukierkiem.

Ten sen... Co mogło mi się śnić? Dlaczego nic nie pamiętam? I co, do jasnej cholery dzieje się z Adrianem? Jeżeli coś mu się stało... Czuję, że dzisiaj też nie dopisze mi humor.

- Idę się wykąpać - oświadczam i ruszam w górę strumienia, by za zakrętem zrzucić ubrania i spłukać się w lodowatej wodzie.

Jak już mówiłam, jest lodowata. I powtórzę to jeszcze raz. Gdy zanurzam wchodzę w wartki nurt potoku, mam wrażenie, jakbym znalazła się w naczyniu z ciekłym azotem. Malutkie igiełki wbijają mi się w nogi i przenikają aż do kości. Klękam, by zanurzyć się w całości, zagryzając przy tym sine z zimna wargi.

Jednak gdy ochlapuję sobie wodą twarz, czuję ulgę. Jakbym wreszcie zmyła z siebie wszytskie te okropieństwa i trud podróży. Wszystkie smutki i wątpliwości. Strach. Zwątpienie.

Pozwalam, by szmer wody zagłuszył myśli. Nareszcie chwila wytchnienia. W pewnym momencie dociera do mnie, że całkowicie straciłam poczucie czasu.  Zmuszam się, by wyjść z wody. Chłodny wiatr uderza w moje zmarznięte ciało, ale nawet mimo przenikliwego zimna czuję się  świetnie. Jak nowo narodzona.

Z takim samym podejściem wsiadam na grzbiet Frankie.

- Przed nami tylko prosta droga - oświadcza jednorożec.

Od jakiegoś czasu podróżujemy energicznym kłusem głównym traktem. Niebo jest bezchmurne - zapowiada się upalny dzień. Mimo że jest wrzesień, wciąż mam wrażenie, jakby były wakacje. Jakby nigdy się nie skończyły.

- Jeśli przestaniecie na naszą propozycję, dotrzemy do Puszczy przed zachodem słońca.

- Jaką propozycję...? - pytam podejrzliwie. Chyba oszalałam, ale przez chwilę mam wrażenie, że pysk Frankie wykrzywia tajemniczy uśmiech.

- Pogalopujemy.

Ale zanim zdążam wyrazić zgodę, Nessie dodaje:

- Po naszemu.

***

I wiecie co? Mogłam zasugerować się tym ostatnim. Ale na moje nieszczęście tego nie zrobiłam. Tessa też nie.

- Jasne, skoro oszczędzimy sobie noclegu - powiedziała wtedy, a Frank i Ness pokiwały głowami. Jestem pewna, że w duchu się z nas śmiały.

Bo gdybyśmy tylko wzięły pod uwagę odległość, która dzieliła nas od Puszczy, w naszych głowach najprawdopodobniej zapaliłaby się czerwona lampka. Ale powtarzam: nie zrobiłyśmy tego.

- No to trzymajcie się, ruszamy - mówi w pewnym momencie Nessie, a ja podnoszę gwałtownie głowę.

- Co? Przecież jedziemy.

- Ruszamy. Galopem. Naszym galopem - powtarza lekko zirytowana Nessie. - Gotowe? - pyta i nie czekając na odpowiedź wyrywa do przodu z Tessą na grzbiecie. Frankie nie pozostaje jej dłużna.

I to jest ten moment, w którym zaczynam żałować, że zjadłam śniadanie. Przeciętny koń galopuje z prędkością około dwudziestu pięciu do trzydziestu kilometrów na godzinę. My pędzimy co najmniej stówą.

Żołądek podchodzi mi do gardła, pęd powietrza odrzuca do tyłu. Resztką sił udaje mi się złapać przedniego łęku siodła i pochylić mocno do przodu. Zamykam oczy, bo zaczynają nieprzyjemnie łzawić. W uszach słyszę tylko jednostajny huk, w ustach czuję nieprzyjemną suchość. Nałykam się much i będę mieć obiad z głowy.

"Na co my się zgodziłyśmy?!" - chcę wrzasnąć, ale nie mogę wydobyć z siebie nawet charknięcia. Nie przy tej prędkości. Obraz wokół mnie rozmazuje się w jedną plamę zieleni i błękitu. Trochę przypomina mi to podróż bezwzględną. Ale tylko trochę.

Po namyśle - prawie wcale.

Zastanawia mnie jedno: ile czasu nasze rumaki planują nas tak wieść? Zdążyłam przekonać się już o nieprawdopodobnych predyspozycjach jednorożców - jeśli chodzi o jedzenie, wytrzymałość, prędkość a także komunikację. Co jeśli planują nas tak wieść godzinami?

Czuję, jak drętwieją mi ręce. Kolana zaczynają boleć od ogromnego obciążenia. Do tego ten wiatr... Ze zgrozą stwierdzam, że opuszki moich palców są lodowate. Jednak pędzimy zbyt szybko, bym mogła nawet pisnąć słówko. A gdybym się puściła... Nie. Lepiej nie.

Mijają sekundy, minuty. Chyba zaczynam liczyć czas w świście wiatru i foule* wierzchowca. I gdy mam wrażenie, że dłużej już nie dam rady - gdy ręce mi odpadają, a kolana pulsują tępym bólem, Frankie zwalnia i zatrzymuje się.

Zsuwam się bezwładnie z siodła by zwymiotować na twardą, kochaną ziemię.



*Foule - jeden takt, "krok" w galopie konia, podczas którego stawia kolejno tylną nogę, następnie parę: druga tylna i  przednia po skosie a na końcu drugą przednią, po której następuje tak zwana "faza lotu". (1 foule = 1 "patataj".)

Quatron 2Where stories live. Discover now