• gifted •

1.8K 141 83
                                    

Posmak jej miękkich, pełnych ust piętnował Steve'a niczym najgorszy grzech. Wciąż nie potrafił wymazać z pamięci słodkiego zapachu towarzyszących jej perfum. Znów był w domu Kellera, tylko tym razem słońce przebijało się przez grube zasłony, padając długimi pasmami na dębowy parkiet.

Brązowe pukle kobiety mieniły się najróżniejszymi tonami w świetle dnia. Z bliska podziwiał jasne piegi na jej lekko zaróżowionych policzkach. Błękitne plamki przedzierały się przez zieleń migdałowych oczu Sophie.

– Steve...

Jakże przyjemnie brzmiało jego imię, gdy wyszeptywała je swoim miękkim, cichym głosem. Leżąc pod nim, na chłodnej podłodze, uśmiechnęła się przebiegle, przyciągając go do siebie, zupełnie tak, jak kilka dni wcześniej.

Sceneria się zmieniła, Rogers znalazł się na zewnątrz kościoła, krople jesiennej ulewy miarowo uderzały o dach budowli. Stłoczony tłum stał w deszczu, opłakując czyjś pogrzeb. Mężczyzna przedarł się przez żałobników tylko po to, by w środku świątyni ujrzeć własne ciało ułożone w trumnie. Ślady czerwonej szminki widniały na jego ustach, żuchwie i szyi.

Sharon klęczała na ziemi, wylewając łzy nad jego niedolą. Chciał ją jakoś pocieszyć, dotknął ramienia kobiety, lecz dłoń jedynie przeszyła jej ciało na wylot, zupełnie jakby był duchem. Na końcu korytarza zauważył skrytą w ciemności Sophie.

Miała na sobie długą do ziemi czarną suknię oraz koronkową woalkę przymocowaną na niewielkim kapeluszu. W czarnych skórzanych rękawiczkach trzymała gałązkę ogrodowej byliny, powoli ruszając przed siebie. Wydawała się jedyną osobą, która potrafiła go dostrzec, bo gdy ich spojrzenia się spotkały, zmierzyła go chłodnym, całkowicie pustym wzrokiem.

Umieściła gałąź purpurowej naparstnicy w jego splecionych dłoniach, po czym sztywno się ukłoniła, ponownie całując go w usta.

Steve zerwał się ze snu, w panice ciężko oddychając. Jego pierś unosiła się szybko. Przetarł oczy, nie chcąc przypominać sobie przerażających scen ze swojego koszmaru. Bezszelestnie wysunął się spod kołdry, upewniając się, że nie obudził leżącej obok Sharon.

Wyjął z lodówki karton soku pomarańczowego i wlał sobie do szklanki, od razu wypijając całą jej zawartość. Siedział przez chwilę przy stole, przetwarzając wydarzenia ostatnich dni. Dom Kellera. Wyznanie Sophie. Koszmar powtarzający się od kilku nocy.

Unikał Clark, jak tylko mógł. Starał się nie trafiać na nią, nawet przypadkowo, więc tym bardziej cieszyło go to, że miała serię dyżurów dziennych. Sam nie mógł uwierzyć w fakt, iż tak szybko i bez przemyślenia żadnego planu zgodził się jej pomóc. Co zmusiło go z kolei do unikania spotkań w TARCZY. Sharon nie mógł unikać, i tak by go znalazła.

Rogers nałożył na siebie dresy oraz podkoszulkę, decydując się na nocny jogging. Szybko zbiegł po schodach z czwartego piętra, niemal wyskakując przez próg kamienicy. Nogi niosły go same, początkowo bulwarami nad rzeką Hudson, potem Brooklyn Bridge, aż do Stark Tower. Przysiadł na murku po drugiej stronie ulicy, podziwiając rozświetlone dzieło Tony'ego. Z jego nazwiska pozostała tylko litera A, dumnie widniejąc na szczycie ogromnego budynku.

Miał wrażenie, że powoli, ale sukcesywnie traci zmysły. Nienawidził tego przestoju w sprawie, kiedy czekał na jakieś wieści, żeby móc działać. Od śmierci Kellera, oprócz znalezienia dysku przez Sophie, nic się nie wydarzyło. Stawiało to całą TARCZĘ w niezwykle trudnej sytuacji. Szczególnie, że Natasha nie wydawała się wierzyć w wersję Rogersa o zaginionym mikro dysku.

W ciągu kilku godzin zadecydował, iż będzie okłamywał własnych przyjaciół, tylko po to, by pomóc agentce obcego państwa. Tak naprawdę, nawet nie potrafił wytłumaczyć dlaczego. Ludzki odruch. Przeczucie. Sentyment.

[𝟏] 𝐁𝐮𝐭𝐭𝐞𝐫𝐟𝐥𝐲 𝐜𝐨𝐝𝐞 • 𝐒𝐭𝐞𝐯𝐞 𝐑𝐨𝐠𝐞𝐫𝐬Where stories live. Discover now