Lipiec 1970
Ciemnowłosa kobieta o zielonkawych oczach, ubrana w jasnoróżową trapezową sukienkę, zajęła miejsce na ręcznie wykonanej skórzanej kanapie, dziękując chudziutkiej służącej w czarno białym uniformie za przyniesioną herbatę. Zerknęła na zegarek, ponieważ od rana stawała na rzęsach, by się nie spóźnić, a Howard i tak miał napięty grafik.
Szczęśliwe małżeństwo przekroczyło próg obszernego salonu w kalifornijskiej rezydencji Starka. Niezwykle dumny mężczyzna podszedł do Sophie i ułożył jej zawiniątko na ramieniu.
– Anthony Edward Stark, dziedzic fortuny Starków – przedstawił Howard, siadając na kanapie obok promieniejącej szczęściem żony.
Doktor Clark spojrzała na okrągłą twarzyczkę wyglądającą do niej zza becika. Chłopiec ziewnął przeciągle, wpatrując się w nią dużymi brązowymi oczkami. Uśmiechnęła się do noworodka, głaszcząc go po czole delikatnym ruchem dłoni.
– Tony to wykapany tatuś. Niejednej kobiecie zawróci w głowie – odpowiedziała, lekko kołysząc niemowlę w ramionach.
– Wolałabym, żeby dziedziczył po Howardzie intelekt, zamiast zapędów wąsatego macho – dodała Maria, śmiejąc się pod nosem. Mąż posłał kobiecie urażone spojrzenie.
– Nie zdrabniaj jego imienia, Sophie. To nie brzmi odpowiednio dla syna naukowca.
– Daj spokój, chcesz całe życie zwracać się do niego Anthony Edwardzie? – zapytała lekarka. – Tony Stark brzmi ładnie i mniej poważnie. Pasuje mu.
Chłopiec dał znać o swoim zdaniu donośnym płaczem. Clark podała niemowlę matce, która na chwilę opuściła pokój, by nakarmić syna. Stark milczał przez dłuższy czas, wpatrując się w filiżankę trzymaną przez Sophie.
– Jak było w Genewie? – zapytał wreszcie, jednak bardzo cicho. Zdawał sobie sprawę, że oscyluje wokół nieprzyjemnego tematu, którego lekarka najchętniej w ogóle by nie poruszała.
Donośny dźwięk dzwonka dochodzącego z komórki wyrwał kobietę z porannej drzemki. Sophie spojrzała na ekran, Strange dobijał się do niej kolejny raz w ciągu godziny. Wyjęła z uszu słuchawki, w których pobrzmiewały dźwięki jednej z czytanych bajek Pandory Rodriguez. Koniec końców Clark uznała swój prezent za niezwykle pożyteczny – baśnie wydane pod postacią audiobooka ułatwiały jej zasypianie.
Rozprostowała się w fotelu, gdzie zasnęła w środku nocy. Przed oczami wciąż jeszcze miała senną scenę z domu Starków, chyba ostatnie spotkanie z Howardem i Marią. Po kolejnym dźwięku przesunęła palcem po ekranie, ustawiając przy okazji tryb głośnomówiący.
– Unikasz mnie? – zapytał urażony Strange. – Nieważne, nie po to dzwonię.
– A po co? – odezwała się bezpardonowo. Nie miała ochoty na słowne utarczki z kolegą z pracy.
– Stark Industries przysłało do szpitala zaproszenie dla jednego lekarza na bal mikołajkowy. W zasadzie to tylko formalność. Pójdziesz, pokażesz się, powiesz parę słów o szpitalu i najlepiej jakbyś dodała coś o naszym oddziale. Bal jest dzisiaj o dwudziestej.
– Żartujesz sobie?! – Niemal wrzasnęła do telefonu, zbyt gwałtownie wstając z fotela, przez co strąciła stojący na stoliku wazon.
– Ja nie mogę, mam po południu rekonstrukcję nerwu twarzowego – wyjaśnił niecierpliwie Strange.
– To moja operacja i mój pacjent! – krzyknęła oburzona, głośno wypuszczając powietrze.
– Cóż, najwyraźniej ktoś pomylił się przy układaniu grafiku – odparł złośliwie mężczyzna, po czym się rozłączył.
ВЫ ЧИТАЕТЕ
[𝟏] 𝐁𝐮𝐭𝐭𝐞𝐫𝐟𝐥𝐲 𝐜𝐨𝐝𝐞 • 𝐒𝐭𝐞𝐯𝐞 𝐑𝐨𝐠𝐞𝐫𝐬
Фанфик❝Na litość boską, Sophie, zostaw go, bo przez ciebie nas złapią i zamkną w więzieniu!❞ Sophie Clark przyjechała do USA tylko dlatego, że została do tego przymuszona. Miała znaleźć wartościowe obrazy i przywieźć je z powrotem do Wielkiej Brytanii. Ni...