• solace •

1.1K 104 30
                                    


Wcale nie była zaskoczona tym, że po przeczytaniu akt Steve w ogóle nie pojawiał się na horyzoncie. Jakby nie było, próbowano z niej zrobić kompletne przeciwieństwo Kapitana Ameryki i miała zostać jego antagonistką. Wciąż gryzła się z myślami, czy aby na pewno dobrze postąpiła, pokazując mężczyźnie obszerną teczkę ze wszystkimi danymi na swój temat. Prawie wszystkimi. Na opowieść o tym, co wydarzyło się w tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym, przyjdzie jeszcze czas. Rogers i tak wyjątkowo dobrze znosił wszelkie rewelacje wysypujące się z rękawa kobiety niczym karty w sztuczce nieporadnego magika, więc chciała oszczędzić mu zbędnego szoku. Zapewne sam wywnioskuje, co stało się z nią później.

Nie znaczyło to jednak, że te ciche dni nie bolały jej tak, jak wtedy, gdy powiedział coś o współczuciu dla kogokolwiek, kto ją pokocha. Usilnie starała się zapomnieć, wyrzucić słowa, które mogła wyrecytować obudzona w środku nocy. Nie potrafiła znaleźć sobie miejsca, a samotne spacery nocą, coraz częściej kończyły się spuszczaniem łomotu losowym przestępcom, którzy niechcący nadepnęli jej na odcisk samym przebywaniem na tym samym terenie. Tylko dlatego, że nie potrafiła ubrać w słowa swoich uczuć i wyartykułować ich w stronę Steve. Nie potrafiła było tutaj szalenie niepasującym określeniem, bo, przede wszystkim, nie mogła powiedzieć Rogersowi, nie niszcząc przy tym żyć co najmniej trzech osób. Tkwiła więc w tym cholernym zawieszeniu, mogąc tylko swoją frustrację wyładowywać na kieszonkowcach.

— No weź, daj spokój, przecież lubisz eustomy — Alistair jęknął przeciągle przekładając bukiet z ręki do ręki, jakby palił go żywcem. — Sam wybierałem.

Nie chciała przyjąć bukietu, chociaż Scott już od pół godziny stawał na rzęsach, próbując wcisnąć jej kwiaty. Przede wszystkim, dlatego, że te pochodziły od Steve’a. Obaj chyba zapomnieli o jej darze, a po drugie, nie była idiotką i wiedziała, iż Ali nie ma bladego pojęcia jak wygląda eustoma, więc nie mógł pamiętać o ulubionych kwiatach kobiety. Poza tym zawsze kupował tulipany.

— Daj je Liz, ona ma rękę do kwiatów — odparła wzruszając ramionami. Naprawdę, Rogers i Alistair tak uczepili się tych kwiatów, że zapewne przez ostatnie kilka dni przechodziły z rąk do rąk. Musiała przyznać, że mimo wszystko dobrze się trzymały.

— Ale one są, cholera jasna, dla ciebie — warknął ciemnowłosy mężczyzna tracąc resztki cierpliwości. Ciemne lekko przydługie potargane włosy opadały mu na czoło, które nieustannie marszczył. — Spokojnie, Alistair... Gdzie ty idziesz?

— Do bazy, ktoś musi pomóc Elizabeth ogarniać ten burdel. Nie czekaj na mnie z kolacją, jeśli zamierzasz ją w ogóle jeść.

Spojrzała na zdezorientowanego przyjaciela, zarzucając na ramiona wełniany dopasowany w talii płaszcz koloru grafitowego rysika. Po całym dniu siedzenia w szpitalnej poradni była zbyt zmęczona, żeby pomyśleć o przebraniu się. Na szczęście miała komplet zapasowych ubrań w biurze Rezerw, gdzie mogła elegancką sukienkę zamienić na coś bardziej odpowiedniego do pory dnia i roku. To rzucenie się w wir pracy doprowadzało ją do porządku, dzięki czemu mogła być spokojna oraz skoncentrowana w ciągu dnia.

Wpadła do biura z papierowym kubkiem dużej kawy w dłoni oraz pękiem kluczy w drugiej, pomagając sobie biodrem otworzyć ociężałe metalowe drzwi przedsionka za windą. W środku świeciła się jedna lampka biurkowa, obok której stał wiklinowy kosz pełny białych róż. Zza niego wychyliła się twarz okolona czupryną gęstych loków w kolorze jasnego brązu. Sophie odetchnęła, że to nie Charles, chociaż on zapewne kupiłby jej kosz pełen szpikulców, Oliver Campbell natomiast posłał kobiecie zawadiacki uśmiech pełen samozadowolenia. Kobieta odwzajemniła gest, rozchmurzając się nieco.

— No, taki widok... — mruknął od razu lustrując jej zgrabne nogi.

— Jeszcze jeden bukiet, a zacznę plewić wszystkie kwiaty w okolicy — odpowiedziała, przysiadając na blacie, gdy odwiesiła już płaszcz na wieszaku. — Po co przyjechałeś?

— Jeśli powiem, że chciałem cię zobaczyć, jak bardzo będzie to naciągane? — odparł wyciągając się na krześle. Jego długie szczupłe nogi wadziły o masywne biurko.

Clark nie była wniebowzięta nagłym pojawieniem się Campbella, ale może miał być to dla niej jakiś znak odgórnie przysłany. Miał naprawdę wspaniałe wyczucie czasu, że pojawiał się wtedy, gdy nie układało się za dobrze. Mężczyzna wstał z fotela i powędrował powoli po pomieszczeniu zataczając coraz węższe okręgi wokół lekarki podczas niezobowiązującej konwersacji.

— W skali od jeden do dziesięciu, miałbyś jedenaście — stwierdziła w końcu, stawiając kroki za Oliverem.

Gdy odwrócił się w jej stronę, Sophie wpiła się w usta mężczyzny przyciągając go do siebie jednym ruchem. Campbell odwzajemnił pocałunek z jeszcze większą zachłannością, objął kobietę i posadził ją na biurku, błądząc dłońmi pod fakturą ciemnej sukienki. Szarpnęła materiałem granatowej eleganckiej koszuli zapinanej na napy, odsłaniając umięśniony tors Olivera. Mężczyzna zdawał się doskonale rozumieć tę potrzebę bliskości, bowiem nie był ani trochę zaskoczony nagłym wybuchem Sophie. Mruczał z zadowoleniem za każdym razem, gdy przejeżdżała ustami wzdłuż newralgicznych punktów na jego szyi. Wplotła chłodne palce we włosy kochanka, a on gwałtownie przesunął dłońmi po udach kobiety pozbywając się na dobre piekielnie drogich satynowych pończoch zakończonych misterną koronką.

[𝟏] 𝐁𝐮𝐭𝐭𝐞𝐫𝐟𝐥𝐲 𝐜𝐨𝐝𝐞 • 𝐒𝐭𝐞𝐯𝐞 𝐑𝐨𝐠𝐞𝐫𝐬Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz