Chapter II

1.4K 64 2
                                    


Dokładnie dziesięć dni później wjeżdżałyśmy na farmę należącą do Sabatu Widzącej*. Moja starsza o 15 minut siostra miała jeszcze większe obawy niż półtora tygodnia temu i muszę szczerze przyznać, że ten sam niepokój zaczął dopadać i mnie. Od kiedy na stole w naszym mieszkaniu pojawił się grot ozdobiony celtyckimi runami, nie mogłyśmy spać, nie miałyśmy ochoty jeść. Jedyne o czym myślałyśmy, to jakim cudem strzała, której grot znajdował się teraz w mojej torbie, nie tkwi zatopiona w sercu Ellisa, potężnego przywódcy Elfów. Całymi dniami zastanawiałyśmy się jak mogło do tego dojść i w jaki sposób możemy znowu go pokonać. Oprócz siły i sprytu, potrzebowałyśmy magii. Bardzo dużo magii.

Kiedy usłyszałam o Malachaiu poczułam swego rodzaju ulgę. Czarownik wysysający magię. Na dodatek przemieniony w wampira. Miał do dyspozycji pokłady mocy tkwiące w nim samym, a jeżeli to nie wystarczy, jestem gotowa oddać mu swoją, byleby tylko odesłał Ellisa tam gdzie jego miejsce. Ryzyko jest ogromne, ale jestem gotowa go podjąć, jeżeli to pozwoli mi i  mojej siostrze chodzić po tym świecie kolejne tysiąc lat.

Wysiadłyśmy z samochodu. Na tarasie czekała na nas Meredith. Kazała w ciszy wejść do środka i zająć miejsca w kącie pomieszczenia. Oznajmiła, że Sabat się przygotowuje i mamy go nie rozpraszać. Wykonałyśmy posłusznie polecenie, ale przed wejściem do pokoju dałyśmy kobiecie dwie skórzane bransolety, które blokują przepływ wszelkiej magii. Prosiłyśmy, aby zaraz po przeprowadzeniu rytuału założyła je na nadgarstki mężczyzny. To da nam przewagę i w pewien sposób zabezpieczy nas. Przynajmniej na razie.

Meredith dołączyła do swoich, zamykając tym krąg. Usiadłyśmy pod ścianą i uważnie obserwowałyśmy czarownice. Zaczęły mamrotać coś pod nosem i delikatnie kołysać się na boki.

-Phasmatos Incedia. - Wypowiedziały wszystkie wiedźmy i knoty świec ułożone w kształt pentagramu zaczęły płonąć. Po chwili dziewczyny słyszały już tylko formułę zaklęcia, które ma uwolnić Malachaia z więziennego wymiaru. - Phasmatos motus arrovox, Phasmatos Tribum Mulah. Phasmatos motus arrovox, Phasmatos Tribum Mulah.

Ogień świec stał się większy i jaśniejszy. Włosy czarownic rozwiewał nieodczuwalny dla nas wiatr. Przyglądałyśmy się wszystkiemu z nadzieją, że to zadziała. Milczałyśmy, jak prosiła wcześniej Meredith, ale w środku czułam lawinę pytań, które za wszelką cenę chciały wydostać się na zewnątrz. Obie czułyśmy niepokój i pewnego rodzaju fascynację.

W pewnym momencie białe światło oślepiło siedzące w kącie wampiry, a kiedy ich wzrok przyzwyczaił się do mroku, który opanował pokój zobaczyły, że świece zgasły, a na środku pentagramu leży mężczyzna. Meredith szybko założyła mu na ręce bransolety, które dostała od sióstr i odsunęła się ponownie zamykając krąg.

Człowiek leżący ma podłodze zaczął powoli się podnosić. Popatrzył na zgromadzony wokół niego Sabat, a na ustach zagościł złowrogi uśmiech. Uniósł obie ręce.

-Motus.

Nic jednak się nie stało. Uśmiechnęłam się. Bransolety działały. Mężczyzna powtórzył czynność, ale jak poprzednio, nie dała ona żadnego rezultatu. Postanowiłam się odezwać.

-Wybacz skarbie, ale dopóki masz te cuda na nadgarstkach, możesz zapomnieć o magii. - Malachai odwrócił się w naszą stronę. Z jego oczu biła wręcz niewyobrażalna chęć mordu.

-Z jednej strony cieszę się z obecności innych ludzi, ale z drugiej - tu podniósł wyżej ręce - nie za bardzo mi się to podoba.

-To tymczasowe. Rozumiesz, kwestie bezpieczeństwa i te sprawy. Pomożesz nam, a my pozbędziemy się twojej chwilowej biżuterii. Każdy pójdzie w swoją stronę.

-Zaraz mi powiesz, że mamy sobie zaufać i takie tam. - Odpowiedzi udzieliła mu Ibbie.

-Wystarczy "takie tam". Będziesz grzeczny, a pozbędziemy się bransolet. - Mężczyzna ponownie uśmiechnął się. Było w tym uśmiechu tak wiele pewności siebie i swego rodzaju pazura. Zrobił to w taki sposób, że nie mogło to zwiastować nic dobrego.

-Dobrze. W takim razie piękne panie pozwólcie, że Wam się przedstawię. Jestem Kai. - Ukłonił się teatralnie. - Jak więc mają na imię moje urocze towarzyszki niedoli?

Ponad tysiąc mil od nich, w Virginii, w miasteczku zwanym Mystic Falls, Bonnie Bennett spędzała ten piękny i słoneczny dzień z przyjaciółmi i chłopakiem, Jerremym Gilbertem. Siedzieli na świeżym powietrzu i cieszyli się piknikiem. Elena i Damon siedzieli na kocu i częstowali się nawzajem truskawkami co chwilę się całując. Stefan i Caroline bawili się z małymi Jo i Lise. Alaric rozmawiał z Enzo o najróżniejszych broniach, co chwilę kłócąc się o to, które znajdują się w Zbrojowni, a które trzeba tam dostarczyć.

Wiedźma Bennett siedziała z chłopakiem na ławce i opierała się o Jerremiego. W ręku miała książkę, która próbowała skończyć już od ponad tygodnia. Nie była zbyt wciągająca, ale postanowiła sobie, że przeczyta ją od deski do deski. Młody Gilbert zaczynał powoli się nudzić, więc wyrwał dziewczynie książkę z ręki.

-Hej, zaczynało się robić ciekawie.

-Ja jestem ciekawszy. - Po tych słowach pocałował Bonnie.

-Wiem. Jak tylko przebrnę przez książkę, jestem cała twoja. - Wstała i próbowała wyrwać lekturę z rąk Jerremiego.

Nagle zrobiło jej się słabo. Zakręciło jej się w głowie. Zachwiała się po czym zemdlała. Wszyscy od razu do niej podbiegli i przenieśli na koc. Próbowali ją ocucić. Po 20 minutach Bonnie otworzyła oczy. Podniosła się do pozycji siedzącej, ale coś się nie zgadzało. Coś było nie tak i czuła, że zaszła w niej pewna zmiana. Czuła się dziwnie. Rozejrzała się po wszystkich. Czuła pewien ubytek, jakby coś jej odebrano.

-Bonnie, wszystko w porządku. - Pierwsza odezwała się Elena.

-Nieźle nas nastraszyłaś Bon-Bon. - Damon pomógł wiedźmie wstać. Zachwiała się jeszcze raz.

-Coś jest nie tak. Czułam jak znika część mojej magii. Mam złe przeczucia, bardzo złe.


* Nie chciałam wyjaśniać nazwy Sabatu i opisywać jego członków, bo wyszłoby to zapewne chaotycznie i w sumie nie ma większego znaczenia w dalszej części tej historii, ale w skrócie napiszę o co chodzi :)

Przede wszystkim to tylko i wyłącznie mój wymysł.

Sabat składa się z 13 osób : Przywódcy (Meredith) i pozostałych Czarownic i Czarnoksiężników niższego rzędu, a każda z tych osób reprezentuje inny Znak Zodiaku. Dodatkowo po przystąpieniu do Sabatu zostają one oślepione, ponieważ tylko Przywódca (którym obowiązkowo musi być kobieta) może korzystać z przywileju, jakim jest zmysł wzroku. Pozostali muszą polegać na innych zmysłach i skupić się w pełni na praktykowaniu magii. Czerpią moc z Natury i Duchów osób, które zostały jej złożone w ofierze.

We must save each other [ZAKOŃCZONE]Where stories live. Discover now