Rozdział IV

218 45 0
                                    

Może Mikey potrafił dużo wypić, ale Pete był na tyle mądry, że pił co drugą kolejkę, przez co oboje byli mniej więcej w tym samym stanie. Starszy stał z boku tłumu, pod ścianą, czekając aż Way przyniesie im kolejne drinki. W końcu mieli się dzisiaj schlać, czyż nie? W jego głowie szumiało od alkoholu, muzyki i natłoku myśli. Pijanych, brudnych, nieprzyzwoitych i niemoralnych myśli o swoim przyjacielu. Coś podpowiadało mu, że dzisiejszy dzień skończy się czymś szalonym i niezapomnianym, że oboje zrobią coś nieodpowiedniego. Z rozmyślania Pete wyrwał dosyć mocny uchwyt.
- Idziemy gdzieś, mam wódkę, ale raczej nie chcą nas już tu widzieć. Podobno jesteśmy nadupieni. - szatyn zachichotał, wyciągając Wentza z klubu. Pociągnął go za sobą, przebiegając przez ulicę i po chwili siadając na ławce.
- Czyli jesteśmy skazani na ławkę w parku? - Pete przechylił butelkę, krzwiąc się na palące uczucie w przełyku.
- Nie wiem, możemy przecież iść sobie gdzieś. Popływać, potańczyć, pływać tańcząc! - Mikey wstał, zakrecając się wokół własnej osi i z chichotem podając na bruneta. Szatyn zamiast zsunąć się na drugi bok, usadowił się wygodniej na mężczyznie, wyciągając butelkę z jego ręki. Upił łyka alkoholu i ustawił butelkę na ziemi. Swoje dłonie ułożył na kurtce przyjaciela, mamrocząc:
- Ładną masz tę kurteczkę, prawie tak ładną jak Twoja buźka. -chłopak zacisnął ręce na brzegach katany, przygryzając wargę. Musi go pocałować, teraz albo nigdy. Jeżeli Pete go zrzuci, to zwali wszystko na alkohol, nawet jeżeli nie był aż tak pijany. A jeśli odda jego pocałunek, powtórzy to jeszcze nie raz. Strzelał w ciemno, że to będzie najlepszy wybryk po pijaku jaki dotychczas zrobił. Przybliżył swoją twarz do tej bruneta, tak blisko, ze stykali się czołami. Mikey słyszał ciężki oddech starszego, który ułożył swoje dłonie na jego biodrach. Widząc, że ten chce coś powiedzieć, młodszy Way przycisnął swoje usta do tych Wentza, odbierając mu możliwość powiedzenia czegokolwiek. Pete bez zastanowienia oddał pocałunek, pogłębiając go. Mikey smakował alkoholem i czymś cytrynowym, a jego usta były idealnie miękkie i delikatne. Chłopak przyciągnął niższego mężczyznę jeszcze bliżej, napierając na niego jeszcze mocniej swoim ciałem. Chciałby całować się tak do końca życia, ale niestety, istnieje takie coś jak oddychanie.
- Cholera. Wiesz co robimy? - odparł zawstydzony Pete, ręką gładząc siedzącego mu na kolanach Waya. Jego skóra była idealna, on cały był idealny. Był też chłopakiem i jego najlepszym przyjacielem.
- Nie mam bladego pojęcia. A Ty? - powiedział zarumieniony, wlepiając wzrok w szczenięce, miodowe oczy starszego. Mógłby w nich utonąć.
- Nie, ale wiesz co? Cholernie mi sie to podoba. - chwycił za podbródek Mikeya, całując go ponownie. Serce bruneta biło jak szalone, tym razem nie przez jego ukochany bas, tym razem przez jego ukochanego przyjaciela. Przyjaciela, który zamiast grać swoim basie, grał na jego ustach.

My New Bass || Petekey ✔️Where stories live. Discover now