Rozdział 25

1.3K 79 2
                                    

-Czołem bracie! - krzyknął Tadeusz przechodząc obok celi Kojota. -Jaki dzisiaj humor?
-No u pana wyśmienity. -zauważył chłopak i popatrzył przez małe okienko na promienie słońca, które starały się przebić znad ciężkich ponurych chmur przez więzienne kraty.
-Gotowy na wyjście? -przełożywszy sobie kurtkę na drugie ramię uścisnął mu dłoń.
-No co pan. -uśmiechnął się blado odwzajemniając gest policjanta. -Przecież to tylko praca. W dodatku ..
-Nie kończ, nie kończ. -powiedział i znikł na chwilę w długim korytarzu, po czym powrócił z kluczami w ręku. -Żadna praca nie hańbi. -rzekł otwierając mu skrzeczące drzwiczki. -Zapamiętaj to synu.
-Synu? -powtórzył za nim. -Dlaczego pan to robi?
-A co robię? -popatrzył na niego z uśmiechem i gestem pokazał aby szedł za nim.
-Dlaczego pan mi pomaga? Opiekuje się mną.. przecież ja jestem..
-Człowiekiem? -przerwał mu otwierając kolejne drzwi. -Jak każdy. A co złego jest w tym, że mam serce i pomagam? -upewniając się, że chłopak za nim podąża przyspieszył kroku. 
-No chyba nic. -wyznał po długim milczeniu.
-No właśnie. Synu. -uśmiechnąwszy się otworzył drzwi na dziedziniec, gdzie ukazały im się sylwetki innych więźniów pracujących społecznie. -Wolisz pracować solo czy w grupie?
-Sam. -odpowiedział. -Jeszcze bym kogoś pogryzł, nie? -zaśmiał się cicho do siebie.
-Ej, Kojot! -zawołał za nim Tadeusz. -I nie warcz mi tam, bo się prawdziwe wilki zlecą! - i tak było od dwóch tygodni. Odkąd Tadeusz go aresztował. Nie wiedzieć czemu miał do niego zaufanie i poczucie, że chłopak jest zagubiony we własnym świecie. Świecie, który zawalił się kiedy był jeszcze dzieckiem. Tadeusz starał się pomóc mu poukładać ten świat. Przecież Kojot w gruncie rzeczy był jeszcze dzieciakiem, takim jak Marlena, a ona dla niego wciąż jest i będzie dzieckiem. Tadeusz dzięki temu, że mu zaufał sprawił, że chłopak zaczął się powoli, wręcz mozolnie otwierać. Przyjmować do wiadomości jaka jest rzeczywistość, że istnieją ludzie dobrzy.. i najgorsze dla niego - zaczął się przyzwyczajać do Tadeusza. Polubił go. Chociaż czasami bywał zawzięty i nieznośny, lubił się wściekać i warczeć, zawsze potem przepraszał i dziwił się jak później po kryjomu komendant przemyca dla niego czekoladę. Zwykłą mleczną czekoladę, którą łamali na pół i jedli czasem w milczeniu, a czasem opowiadając coś o sobie. Najbardziej jednak Kojot lubił słuchać. Słuchać o rodzinie, domu, pracy, Polsce, w której nigdy nie był, obyczajach, świętach, Marlenie..
Mimo, że udawał kompletny brak zainteresowania, w głębi duszy chłonął każdą zdobytą o niej informację, którą potem późnymi wieczorami analizował i myślał jak bardzo i czy w ogóle się coś zmieniła.
Czy ją kochał? To pytanie przeszywało go na wylot, ale znał odpowiedź. Nie może jej kochać, bo to byłoby grzechem, a on chce w końcu być czysty. Mógł tylko marzyć, a marzenia są dozwolone. Marzył. Marzył o Marlenie, ale tylko po kryjomu i w granicach, które musiał sobie wyznaczyć. Kiedy zaczynał je przekraczać bił się z myślami i krzyczał wewnątrz na siebie. Nie mógł.. nie mógł jej tego zrobić. Ona przecież jest szczęśliwa bez niego. To bez niego ułożyła sobie świat. Zapomniała o Kojocie i o ich przyjaźni, i choć to bolało nie mógł nic na to poradzić. Może kiedyś się wygada Tadeuszowi. Może kiedyś. Może.







-Kris siadaj na dupie. -rozkazała mu Marcelina. -Masz paszport?
-Mam. -odparł patrząc do swojej walizki.
-Ładowarka? Bielizna? Szczoteczka, perfumy? -wymieniała czytając kolejno z listy. -Żel pod prysznic, hm, dokumenty.. mózg? -popatrzyła na niego z uśmieszkiem.
-Czy ty możesz iść jakoś po kolei, a nie skakać jak koza? -brunetka uniosła lewą brew i powstrzymując śmiech poprawiła się na jego łóżku, a kuzyn szukając czegoś w szufladzie trzepał nią na wszystkie strony.
-Bo ci wypadnie i ubije stopy. -ostrzegła go, a ten zgromił ją wzrokiem. -Okej. -uniosła obie ręce w geście poddania. -Kto będzie miał obrączki? -zapytała od niechcenia, a Kris zamarł w bezruchu.  Nie wiedział jak ma powiedzieć, iż po kryjomu z Susan  zmienili plany. Dziewczyna przewidywała odpowiedzi: Thomas. On i Marlena będą jako świadkowie i będą mieli obrączki. -Kris? No chyba kupiliście obrączki..
-Emm .. no tak. -bąknął. -Oczywiście, że tak! Co tam masz dalej na liście? -starał się zmienić temat.
-Garnitur i reszta?
-Jest. -odparł i zajął jej myśli czymś innym. On i Susan mieli samolot na Hawaje jutro wieczorem, aby dopilnować przygotowań do ślubu. Goście mieli się zjawić pięć dni po nich, a następnego dnia miał być ślub i wesele. Sęk w tym, że narzeczona uparła się, by zrobić dzisiaj ich wieczór kawalersko - panieński i poinformować przy okazji o zmianie planów.
-Wiesz coś może o dzisiejszym wieczorze? -zagadnęła pakując kuzynowi buty.
-No wiesz, najpierw kolacja, a potem impreza przenosi się do innego lokalu. -wyjaśnił pokrótce. -Prawdziwy kawalerski i wasz panieński będzie na Hawajach. -wyszczerzył się. -Gdzie Marco? -spytał obserwując jak dziewczyna robi gwałtowne ruchy i odwraca wzrok. Ostatnio nie dało się nie zauważyć, że coś się między nimi dzieje. Coś iskrzy. To między innymi dlatego Susan uparła się, aby oni zostali świadkami. Taki układ podobno przynosi szczęście w małżeństwie.
-Nie wiem. -odparła szybko. -A co to? -zaciekawiona wyjęła niedużą paczuszkę upchaną w kąt walizki.
-Nie ruszaj! -krzyknął, ale kuzynka już wyjęła. -I jak ja teraz wszystko tak samo upchnę?
-Oj, nie marudź! Co tam masz? -uśmiechnęła się tajemniczo.
-Nie interesuj się. -szturchnął ją w ramię i zabierając paczuszkę zepchnął na łóżko. -To mój prezent na noc poślubną. -wyznał w tajemnicy, a Marcelina nakrywając się poduszką stłumiła napad śmiechu. -Ej! Nie śmiej się! -rzucił w nią skarpetkami. -Zobaczymy co tobie mąż kupi na taką noc!
-Chcesz wiedzieć co mi kupi? -czerwona od śmiechu popatrzyła mu w oczy. 
-Tak.
-Możesz sobie pomarzyć! -wystawiając mu język zaczęła skakać po łóżku.
-Ej! Wynocha, bo mi je złamiesz. -zdjął walizkę i popatrzył na nią z ukosa.
-No nie bądź taki! -krzyknęła ze śmiechem. -Kiedyś tak robiliśmy! -mówiła skacząc, ale po chwili usiadła i zamyśliła się.
-Co jest? -usiadł obok niej i położył się na plecach.
-No, bo patrz. Już nigdy tak nie będzie. -zauważyła. -Już nigdy nie będziesz skakał ze mną beztrosko. Teraz będziesz miał rodzinę i obowiązki.. a ze mną zamienisz tylko zwykłe 'cześć'.
-Mała no nie przesadzaj! -przygarnął ją do siebie. -Małżeństwo to nie więzienie.
-Nie to mam na myśli. Chodzi o to, że .. a w sumie nie. -wybuchnęła śmiechem.
-Co? 
-Ty nie spoważniejesz! - oboje śmiejąc się zaczęli skakać po łóżku, a potem przy włączonej muzyce urządzać karaoke. -Ty sobie wyobraź co będziemy odwalać na tej imprezie! -starała się przekrzyczeć muzykę.
-Aż się boję! -zaśmiał się i porwał ją w taniec. -Ale póki co, na razie jesteśmy dzieciakami i niech tak zostanie!!  






-Adam? Chłopie ogarnij się, bo mamy naradę za piętnaście minut. -do jego gabinetu wparował jego sekretarz, ale widząc w jakim chłopak jest stanie odpuścił sobie kazania. Adam siedział przy biurku tępo wpatrując się w zdjęcie uśmiechniętej Marceliny.
Z poluzowanym krawatem, zmierzwionymi włosami, przekrwionymi oczyma, niezgolonym zarostem i ze szklanką koniaku nie wyglądał najlepiej. A już na pewno nie nadawał się do życia o naradzie nie wspominając.
-Daj mi spokój Nick. -burknął i jednym haustem wypił zawartość małej szklanki.
-Nathan. -poprawił Adama, ale ten nawet na niego nie spojrzał. -Musisz tam iść. To ostatnie..
-Daj mi spokój! -przerwał patrząc na niego przenikliwie. -Dlaczego do cholery się chwiejesz? Przychodzisz pijany do pracy? -Nathan zamknął drzwi i biorąc głęboki oddech ruszył ku kierownikowi.
-Oddawaj to. -stanowczym ruchem odebrał mu koniak i schował do barku zabierając kluczyk. -Człowieku jesteś w pracy. Mogą cię stąd wyrzucić!
-Nie zależy mi. Poza tym to firma ojca, a ja jestem tylko nieudacznikiem. -uśmiechnął się, a pojedyncza łza spłynęła mu po policzku. -Nie zależy mi. -powtórzył ciszej. -I tak już nic nie mam.
-I co ja mam im powiedzieć? Że nie przyjdziesz, bo jesteś nawalony w cztery dupy?! -podniósł na niego głos.
-Nie krzycz. -mówił cicho. -Zamiast tego od razu powiedz, że jestem nikim. -na jego twarzy pojawił się grymas, a serce przeszyło milion igieł. 
-Co ty bredzisz? -Nathan usiadł naprzeciw Adama, ale widząc w jakim jest stanie postanowił po raz kolejny w tym tygodniu wziąć sprawy w swoje ręce  odprowadzić go do domu.  ~Trudno. - pomyślał. -Najwyżej znowu to jakoś wyjaśnię, a on weźmie urlop~.
-Jestem głupi. -wyznał opierając głowę na blacie biurka i uderzając nią .
-Masz rację szefie. -westchnął i stawiając Adama do pionu próbował jakoś ogarnąć. Poprawił krawat, ogarnął włosy, zapiął marynarkę, założył okulary, żeby zakryć przekrwione oczy. Wyglądał prawie normalnie.
-Jesteś super. -powiedział przez śmiech Adam.
-Ciekawe czy twój tatuś to doceni. -prychnął wściekły. -Nie dojże wyleje mnie to jeszcze ciebie. -biorąc go pod ramię ruszyli w stronę wind. -Stój prosto. -syknął, gdy Adam prawie się przewrócił.
-Tak. No stoję przecież. -odparł obruszony. -Nie jesteś moim ojcem.. zresztą ja też nim nie jestem. Straciłem dziecko, którego nie miałem.. i moją Marcelinkę.
-Nie maż się. Na to jest już za późno. Mogłeś myśleć mózgiem, a nie czymś innym.-syknął i skinąwszy zastępcy prezesa ruszyli do taksówki, która zawiozła ich do domu.







-Jak to my? -Marcelina wybałuszyła oczy podobnie jak Marco i pozostali mieszkańcy, gdy ją zobaczyli w granatowej sukience na ramiączkach, wysokich butach i zwiewnym szalu, którym okryła ramiona. Spojrzała po wszystkich dookoła. -A co z Thomasem i Marleną?
-Niespodzianka! -pisnęła Susan i wypiła cały kieliszek szampana. -Myślałam, że się ucieszysz, że nam nie odmówisz.
-A co z moją siostrą? -ponowiła pytanie i gromiła Krisa wzrokiem.
-O moją drugą kuzyneczkę się nie martw. -dodał lekko kopiąc ją pod stołem. -To był jej pomysł.
-Jak to? -zaskoczona jego wypowiedzią żądała dalszego ciągu wyjaśnienia. Na jej nieszczęście przyszedł kelner i musieli coś zamówić, a że było ich dość dużo przy stoliku ich rozmowa musiał chwilę poczekać. -Odpowiesz? - po przyjęciu zamówień zniecierpliwiona od razu przystąpiła do działania.
-Ojej. -westchnął kuzyn. -Normalnie. Marlena.. po prostu, no. Odmówiła.
-Kochanie. -przerwała mu Susan. -Powiedz jej prawdę. W końcu co tu ukrywać. -po tych słowach kris momentalnie zrobił się jak biała kreda. -Otóż moi drodzy. -zaczęła.
-Susi pośpiesz się. -ponagliła ją Clara. -Mam już dość słuchania o drużbach. To wy tutaj jesteście najważniejsi! Prawda, Marco? -uśmiechnęła się do wszystkich perliście i z wymuszeniem. Chłopak tylko chrząknął, a Marcelina odwzajemniła sztuczny uśmiech zaciskając pięści pod stolikiem. 
-Dajcie mi dokończyć. -wtrąciła się przyszła panna młoda. -Kris się trochę pomylił. Wiecie już, że wszyscy stoicie w parach jako drużbowie, tak? -wszyscy skinęli głowami. -No, a ty kochana razem z Marco, przyjacielem Krisa będziecie jako świadkowie i przy okazji podacie nam obrączki! -entuzjastycznie zaklaskała w dłonie.
-Jak to świadkami? -wybuchnęła Clara. -Z druhny w świadka?
-Daj spokój, Claro. -dotknęła jej ramienia Susan. -To przecież..
-Masz rację. -przerwała jej i zgromiła wzrokiem Marcelinę. -To przecież pierwsza druhna odgrywa najważniejszą rolę. -w momencie kiedy brunetka już miała jej się postawić Kris zakrztusił się szampanem.
-Przepraszam. -odparł, po czym kaszląc wstał od stolika i ciągnąc za sobą Susan wyszli na zewnątrz. -To jest poroniony pomysł. -wyrzucił jej od razu.
-Ochłoń. -poklepała go po plecach. -To jest świetny pomysł, a ja jako niepoprawna moralnie romantyczka muszę ich wyswatać! To jest mój obowiązek! -patrzyła mu prosto w oczy. -Kris wesprzyj mnie.
-Ja zawsze. -odetchnął głęboko. -Zawsze i na zawsze. -splótł ich dłonie. -Tylko Clara jeszcze pokrzyżuje nam plany. -ostrzegł ją. -Zobaczysz.
-Ta.. jasne. - prychnęła. -Więcej wiary, kotku.
-U nas w rodzinie złe przeczucia zawsze się sprawdzają. -wyznał. -Od pokoleń. A ja mam to po mamie.
-Uprawiasz magię? -uśmiechnęła się zaintrygowana.
-To nie jest śmieszne. I lepiej wracajmy zanim Marcelina zabije ci znajomych. -pociągnął ją do środka. Wpadając do środka cały stolik aż wrzał od rozmów i w ostatniej chwili przybył kelner po raz  kolejny przerywając rozmowę. Albo raczej ratując od kłótni. Marcelina tylko zacisnęła zęby i błagała aby ta przeklęta kolacja wreszcie dobiegła końca.




















 


 


 

"Jak w Kopciuszku"Where stories live. Discover now