Rozdział 20

1.3K 76 1
                                    

~Walcz! -krzyczała podświadomość Marco, ale ciało domagało się odpoczynku, a zeschnięte usta - kropli wody. Było samo południe kiedy wróg zaczął ostrzeliwać ich obóz. Nie zabierając nic prócz broni stanęli twarzą w twarz z obliczem pewnej śmierci. Resztkami sił dowlókł się do muru, gdzie zsunął się wzdłuż. Miał bardzo silne zawroty głowy, a uderzające słońce sprawiało, że zaczynał mieć halucynacje.
-Wstawaj!- usłyszał głos kolegów, którym również nie było łatwo. Z zaciśniętą szczęką próbował wspiąć się ku górze, lecz z marnym skutkiem. Krople potu spływały strugami, a brud i kurz osiadały mu na twarzy i dłoniach. Przełknął ostatnią ślinę i zebrawszy się w sobie na nowo wstał ponownie. Już miał postawić krok kiedy upadł. Szumiało mu w głowie, wkoło latały bombowce i strzelały karabiny. Czuł jak się dusi, że powietrze przytłacza jego płuca i nie ma nawet sił by mrugać oczyma.
-Marco!! -stłumiony wrzask dotarł do niego. -Marco, pomóż nam!! -niemal rozpaczliwie wołaj jego najlepszy przyjaciel z jednostki. Nie mógł go zawieść, potrzebowali go. Usiadłszy przetarł oczy, które ukazywały mocno zamazany obraz. ~Dawaj.. dasz.. radę! Dasz.. radę.. ~ starał się napawać energią, której mu brakowało. ~Wody.. wooody..~ nie czuł nic prócz tego wstrętnego piachu, on był wszędzie. Na zewnątrz, w ustach, w nosie, w oczach, na ciele.. wszędzie. Szukając nie wiadomo czego sięgnął do kieszeni. Po chwili niezgrabnych ruchów ukazało mu się zdjęcie uśmiechniętej Marceliny, a na odwrocie zobaczył drobny napis: ' Pomyśl gdy wspomnisz, spal gdy zapomnisz. Zawsze Twoja i tylko Twoja dziewczyna z samolotu'. Jego serce nieznacznie przyspieszyło, a krew znów poczęła buzować jak przed walką.  Ucałowawszy jej piękną twarz schował ją do serca munduru i wstał jeszcze raz. Udało się. Odczekał parę sekund, by przyzwyczaić ciało do pozycji stojącej ruszył ku chłopakom.
-Witaj w domu. -usłyszał Teda i uśmiechnął się lekko. Sytuacja uległa dużemu pogorszeniu. Przeciwnik napierał na obóz Marco jak tylko mógł i podczas gdy tamtych była cała zgraja ich było zaledwie kilku a w dodatku wszystkie nadzieje były w nim pokładane.  Powoli żegnając się ze światem odmawiali na głos pacierz. Każdy inaczej, jak potrafił, jak go uczyli. Marco oglądając się w obie strony widział naprawdę przerażone twarze kompanów, łzy, których nie starali się tłumić i wszyscy podobnie jak on wzywając pomocy i opieki z góry wspominali swoje krótkie życie. Od dzieciństwa począwszy poprzez dorastanie, aż do tego momentu. Ostatnie słowa jakie mu siedziały w głowie należały do jego szlochającej matki: "-Dobrze wiesz, że mamy tylko ciebie synku. Jeśli ci się coś stanie moje serce pęknie. Umierając przypomnij sobie jak tuliłam cię do serca, a wtedy i śmierć będzie łagodna". - już miał się rozpłakać kiedy oddając ostatni strzał poczuł coś co przeszywa jego brzuch na wylot. Patrząc półprzytomnie na dół widział jak krew wylewa się strumieniem. Zawiódł. Załogę, matkę, ojca, przyjaciół, Marcelinę.. i samego siebie. Poległ. Osunąwszy się w dół przed oczyma miał scenę przytulających się rodziców i całującą go w usta brunetkę. ~

Wzdrygnąwszy się patrzył z przerażeniem na pomieszczenie, w którym aktualnie przebywał. Cisza.. spokój. Okno balkonowe, stolik z resztką wafli.. włączony telewizor, stłumione światło w korytarzu.. zdrętwiałe nogi i brzuch! Szybkim ruchem skierował wzrok na miejsce, które niedawno było zranione, ale zobaczył tylko słodko śpiącą Marcelinę. Przetarłszy oczy zobaczył, iż jest dopiero czwarta nad ranem. Zdawał sobie sprawę, że do rana już nie zaśnie. Nigdy nie zasypiał po koszmarach. Koszmary.. ten był wyjątkowo straszny i miły jednocześnie. Mimowolnie gładząc wiercącą się dziewczynę uśmiechnął się. Ta mała, dziwna osóbka dała mu chęć do walki.. do życia. To o niej myślał umierając.
-Jest w tobie 'coś'.  -szepnął. -Podoba mi się to.. dziewczyno z samolotu. - musnął opuszkami palców jej delikatną skórę, którą natychmiast przeszedł dreszcz. -Mój aniele.





Kojot szybkim krokiem przemierzał parking i ze łzami w oczach szedł do samochodu, w którym niecierpliwiła się reszta paczki. Przeklinając po cichu dzisiejszy dzień wsiadł za kierownicę i odpalił jeepa.
-Gdzie Boss? - bez żadnych zbędnych ceregieli chłopaki przeszli do sedna. Zaciskając ręce na kierownicy odpowiedział najspokojniej jak umiał: -Zostaje.
-Co?! Gdzie?! -Adidas aż podskoczył na siedzeniu. -Był najbardziej napalony na tę akcję! Hajs, gliny..
-Przekonałem go do innych planów. -czuł jak jego serce twardnieje i staje się niczym głaz. W głowie cały czas szumiał mu głos Bossa i tekst o jego ojcu. Był wściekły. Całe dzieciństwo się w nim obudziło... wszystko.  Zabił go. Zabił własnego przyjaciela, kogoś z kim łączyła go braterska więź. Przynajmniej tak myślał do tej pory.
-Co jest grane i gdzie jest Boss? -syczał mu do ucha Dax.
-Powtórzę ostatni raz. -spojrzawszy im wszystkim prosto w oczy wyrecytował :-Boss zmienił plany.
-A akcja?! -wykrzyczał zbulwersowany Ali Baba.
-Wszystko będzie jak trzeba. -chwycił krótkofalówkę i dał sygnał pozostałym wozom. -Ruszamy.
-A jaki jest plan? -zapytał beztrosko Adidas ostrząc swój nóż.
-Taki jak przedtem. -odparł chłodno wyjeżdżając z parkingu. -Zabijemy naszego właściciela banku, okradniemy całe miasto z kasy i spadamy stąd.
-A komendant?
-Zostawmy to Bossowi. -jego prawy kącik ust wygiął się nieznacznie.
-Ale przecież sam mówiłeś... -zaczął Ali Baba, lecz surowy ton Kojota kazał mu się zamknąć. 
-Boss to załatwi. Jest w tym najlepszy. -jadąc w milczeniu rozmyślał o swoim dalszym życiu i o tym ile być może stracił będąc z nimi. Reszta po prostu chciała kogoś zabić i ufając bezgranicznie Kojotowi jechali na prawdziwą rzeź niebieskich baranków.




"Jak w Kopciuszku"Where stories live. Discover now