Rozdział 22

1.3K 84 4
                                    

Godzina piąta trzydzieści, a Adam nie spał już od dawna. Wiercąc się na łóżku z boku na bok próbował ogarnąć myślami miniony tydzień. Począwszy od tego, że pamiętał tylko godzinę po wejściu na bankiet w głowie miał zupełną pustkę. Siadając przetarł dłonią zmęczoną twarz.
Odkąd zerwał z Marceliną nie było dnia, nocy i godziny, by o niej nie myślał. Stale miał przed oczami śliczną brunetkę w dwóch warkoczach, która pewnym krokiem i z duszą na ramieniu jednocześnie przemierzała szkolny korytarz szukając biologicznej klasy.
Przymknął na chwilę powieki i w jednej chwili znalazł się przy niej.
~To znowu ty? -usłyszał w jej głosie coś co sprawiło, że mógłby za nią tak chodzić nawet bez celu całymi dniami.
~No wiesz? -wyszczerzył się tym samym przyglądając się uważniej dziewczynie. -Chcę ci pomóc.
~Dam sobie radę. -odparła z uśmiechem. I choć widziała zazdrosne spojrzenia innych dziewcząt nie dawała po sobie nic poznać.
~Co masz teraz? -dosłownie zachodząc jej drogę patrzył prosto w jej zielone oczy, które zdradzały wszystko. Lekki dreszczyk, trochę strachu, ale i nutkę pikanterii oraz swego rodzaju iskry, które figlarnie kierowane były tylko ku niemu.
~Biologię. -mówiąc to wyminęła go starannie.
~Kotku.. -zaczął, lecz gdy zobaczył jej tym razem mrożące spojrzenie natychmiast się poprawił.  -Gwiazdeczko, ale biologia jest na drugim skrzydle. -obserwując jej zmieszaną twarz, która wyglądała uroczo i mógłby przysiąc, że przez moment zawitał na niej lekki, wręcz niewidzialny rumieniec.
~No tak. -odezwała się po chwili i uśmiechnęła. Ot tak bez powodu. Sama z siebie.
~Chodź. Zaprowadzę cię. -zaproponował, a raczej zarządził. Patrząc jak Marcelina zarzuca warkocze do tyłu miał ochotę widzieć ten gest cały czas. Niby zwyczajny, naturalny, a wzbudził w nim wszystkie emocje jakie tylko w sobie posiadał i nawet te, o których nie wiedział.

Otworzył oczy, które zaszły mgłą. Popatrzył za siebie, gdzie spokojnie spała Vivan.
~Boże. -pomyślał. -Ona nawet gdy śpi musi wyglądać perfekcyjnie.
Jej wszechobecna gracja i stonowanie z czasem doprowadzały go do szewskiej pasji. W mieście aż huczało od plotek  na ich temat. Gdy tylko pojawiali się w miejscach publicznych wzrok momentalnie był na nich skierowany, a w szczególności ich rówieśników. Zastanawiał go tylko fakt, dlaczego nikt -nawet jej znajome - nie wspominają albo chociaż nie zagadną o jej ciąży. Na razie postanowił się do tego nie mieszać, ale swoim chłopakom w pracy się pochwalił. Może i z samą Vivan nie układało mu się najlepiej -nie szło też najgorzej- to pokochał to maleństwo, które za parę miesięcy powita na tym świecie. Wstając skierował się na balkon. Uchyliwszy drzwi zaciągnął się świeżym powietrzem i spojrzał na wschodzące słońce. Zapowiadał się piękny i upalny dzień, który zapewne znów zejdzie mu na wykonywaniu telefonów, odbieraniu faksów i odczytywaniu map. Dzień jak co dzień, ale czuł się inaczej. Czuł się ojcem. Przyszłym lecz ojcem i to dawało mu siłę, by przetrwać kolejny dzień do końca.
Po krótkim namyśle wrócił do pokoju i w swoich spodniach znalazł paczkę z papierosami oraz zapalniczkę. Ruda od czasu do czasu coś mamrotała przez sen i przewróciła się na drugi bok wciąż wyglądając nienagannie podczas gdy on wyglądał jakby właśnie odbył walkę z szopem praczem i w dodatku przegrał zbesztany i zmieszany z gównem.
Delikatnie wyciągając ze swojej teczki notatnik i długopis skierował się z powrotem na zewnątrz przymykając drzwi. Zapalając z zachłannością zaciągnął się. Niby nic, niby gówno, ale jemu pozwalało oczyścić umysł i uspokoić myśli. Nie palił, bo lubił. Nie palił, bo chciał. Nie palił, bo musiał. W końcu doszedł do wniosku, że sam nie wie dlaczego w ogóle sięgał po papierosy. Usiadłszy na leżaku otworzył notes i sam nie mógł uwierzyć, że zapomniał. Uwalniając dym ze swoich płuc uśmiechnął się na samą myśl, że dzisiaj ma odbyć tylko rozmowę z prezesem zarządu, podpisać zgodę na wykop studni w ich dziale i spokojnie udać się do domu. Na trzynastą, a nawet przed będzie w domu, a to oznacza, że zdąży iść z Vivan na kolejne USG. Swoją drogą zmartwiło go to, iż  już po raz któryś idzie na badania i twierdzi, że jest w porządku. On już dzisiaj się tego dowie, ale przede wszystkim zrobi jej niespodziankę, bo zamierzał trzymać buzię na kłódkę, aż do swojego powrotu. W tej właśnie chwili, zgniatając papierosa w popielniczce obiecał sobie, że zacznie się w końcu zachowywać jak dojrzały mężczyzna i choć resztę życia przetrwa nie ze swoją pierwsza miłością, to obiecał sobie, że dla dzieci postara się zrobić wszystko aby wyrosły na szczęśliwe.




-Jesteś pojebany. -usłyszał Kojot ciche sapnięcie Ali Baby. -Chcesz nas teraz zostawić samych?!
-Były dwa sygnały, tak? - patrzył na nich i w duchu potwierdzał słowa, które niegdyś sam Boss przyznał, że są oni tak tępi jak puszka gwoździ. -Boss mnie potrzebuje, a wy załatwiacie resztę i po problemie.
-Stary, po jakim problemie skoro nawet Boss go ma?! -podniósł ton Dax.
-Ucisz się. -sapnął Adidas zmęczony i jak zwykle głodny. Była już osiemnasta cztery, a on od dwudziestu minut nie miał nic w ustach. Stojąc wzdłuż południowego skrzydła mieli wszystkich w garści. Wystarczyło wydać tzw. czarną owcę, która pokaże się na horyzoncie od północnej strony -która oczywiście jest szybka niczym struś pędziwiatr- i spokojnie można przeprowadzić operację. -Serio musisz do niego jechać? To jest Boss. on se poradzi.
-Serio. -odparł machinalnie Kojot i zakradając się do zagajnika, gdzie parędziesiąt metrów dalej mieli zamaskowany samochód. -Nie spieprzcie tego. -ryknął na odchodne co jeszcze bardziej ich zmotywowało do działania i utwierdziło w tym, że Kojot nie wycofał się z planu.





Marcelina otwierając oczy czuła się gorzej niż źle. Niechętnie odrywając swoje ciało z kanapy syknęła z bólu. Była cała połamana i wszystko jej zdrętwiało. Przypominając sobie wczorajsze wydarzenia znów chciała płakać, lecz nie miała już czym i w dodatku zaschło jej w ustach. Wychodząc z pokoju, a raczej sunąć jak paralityk, któremu zaraz połamią się kości weszła na korytarz, gdzie zobaczyła w lustrze swoje odbicie.
~No dwadzieścia nieszczęść plus jakieś gówno zmieszane z błotem. - syknęła w myślach i zaczęła wymieniać to co widzi. -Oczy zapuchnięte i mocno podkrążone, czerwony nos, prawie sine usta, które wciąż zagryzała, blada, trupia twarz, tępy wzrok, wygniecione ubranie, o włosach nie wspominając, ciągłe dreszcze, mdłości na wspomnienie o matce i lekka zielonkawość.
Zmarnowana weszła do pokoju ledwie mając siłę domknąć drzwi. Zsuwając się wzdłuż ściany poczuła, że jej słabo. Miotając wzrokiem wszystko co popadnie szukała pomocy. Było jej niedobrze, słabo, czuła się śpiąca, miała ochotę komuś tak solidnie przyłożyć, bolała ją głowa, w sercu ją paliło i w dalszym ciągu chciało jej się pić. Jakby tego było mało nagle oprócz szumu w uszach zaczęła słyszeć samoloty i przez moment zastanawiała się, czy ktoś jej nie wywiózł na lotnisko.
-Halo? -charknęła z desperacją. -Hej.. -mówiła ledwie słyszalnym szeptem. Wszystko wokół szumiało, huczało, buczało i wirowało. Czuła, że jej mdłości długo nie posiedzą na miejscu i też będą chciały zawirować wokół niej. Zbierając się w sobie na tyle na ile pozwalały jej siły ruszyła ku drzwiom. Przewracając się i na koniec czołgając walnęła w nie trzy razy z całej siły jaką w sobie nazbierała.
Oparła się o ścianę w ostatniej chwili przed gwałtownym wparowaniem do pokoju Diega.
-Rany boskie! -krzyknął widząc brunetkę, która zdawała się w ogóle go nie słyszeć i jedyne słowa jakie wypowiedziała w tej chwili brzmiały : łazienka, ubikacja, szybko.
Niewiele myśląc wziął ją na ręce i zaniósł w wyznaczone miejsce, a później biegł po wodę i dzwonił po Krisa, który w rekordowym tempie wrócił razem z Marco z zakupów.


Kiedy dziewczyna powoli dochodziła do siebie siedząc na muszli klozetowej, wciąż wygadując różne dziwne rzeczy Kris czuwał przy niej i słuchał kuzynki bardzo uważnie. Wypijając czwartą szklankę wody i zażywając jakąś tabletkę znów poczuła, że opada z sił i dreszcze się nasiliły. 
-Chodź. -wziął ją w ramiona. -Musisz się przespać, bo jesteś strasznie osłabiona. Kładąc ją do łóżka, które zasłał Marco przyglądnął się jej uważnie. Jego mała kuzynka wyglądała jak ktoś kto właśnie przeszedł przez piekło i nie tylko z niego wyszedł, ale prawdopodobnie jeszcze tam wróci. I to w całkiem  niedługim czasie. -Proszę cię.. nie wywijaj mi już takich numerów. -patrzył na nią z zatroskaniem i żalem wypisanym na twarzy.
-Jesteś kolejną osobą, którą zawiodłam. -szepnęła, a jej oczy ponownie zaszły mgłą.
-Nieprawda. -odchrząknął i uśmiechnął się blado. -Po prostu mnie wystraszyłaś, gdy umierałaś w kiblu. W dodatku wciąż nie mogę uwierzyć w to co się stało ciotce. Nie miała prawa.. -przerwał, gdy ta ujęła jego dłoń i pogładziła lekko.
-Zapamiętam wszystko do końca życia, wiesz? - zaczęła. -Nigdy nie spodziewałabym się czegoś takiego ze strony własnej matki. Nigdy. - przymrużyła oczy i pociągnęła nosem. -Zawiodłam.
-No ciekawe w czym? -oburzył się Kris i popatrzył na Marcelinę badawczym wzrokiem.
-Zostawiłam moją siostrzyczkę z tym potworem...
-Spokojnie. -szepnął widząc jak brunetka powoli zasypia. -Dzwoniłem do niej. Jest u Thomasa, a sytuacja z napadem na razie stabilna. Śpij spokojnie. Marco się tobą zajmie, gdy będę w pracy. Po południu wpadnie tu Susan. -ostatnich słów już nie usłyszała, gdyż Morfeusz zabrał ją w swe objęcia.







Była już dziewiętnasta, a chłopaki wciąż nie zaatakowali. Kończąc połączenie na krótkofalówce Kojot dowiedział się, że część jego ekipy jest ostrzeliwana, a oni ostatni raz powtarzają plan i sami idą na żywioł. Kojot miał mało czasu.. zbyt mało.
Nie obawiając się niczego podjechał pod samą siedzibę komendanta i pewnym krokiem ruszył w stronę jego gabinetu. Miał szczęście. Na korytarzu panowała pustka i brakowało tylko świerszczy, które nadały by temu miejscu nastrój totalnej pustki.
Bez problemu odnajdując właściwe drzwi wparował do środka i zamknął drzwi z lekkim hukiem. Zaskoczony komendant patrzył na chłopaka w tym samym momencie chwytając pistolet, lecz tamten go ubiegł ukazując swoją spluwę.
-Nie te lata, co szeryfie? -zagadnął na wstępie i rozejrzał się wokół. -No co się tak gapisz?
-Na ciebie. -odpowiedział Tadeusz i zdobył się na to aby wstać i wskazać Kojotowi miejsce na krześle. Zbity z tropu chłopak zaczął mu się przyglądać i stwierdził, że ma do czynienia z zawodowcem, co tylko spotęgowało jego wewnętrzny podziw dla tego człowieka.
-Klucz. -rozkazał. -I nie waż się wzywać posiłków. - łapczywie zabierając mały srebrny kluczyk przekręcił go w zamku i kładąc swoją broń na podłodze ułożył się wygodnie na krześle, co tym razem wprawiło w osłupienie Tadeusza.
-Co ci jest? -spytał siadając. -Nie chcesz mnie zabić? A może się droczysz?
-Niech pan nie gada głupstw. -warknął. -Ja już nie zabijam. -popatrzył na niego spode łba. -Będzie pan teraz moim sumieniem i pozna wszystkie moje grzechy. -szeryf patrzył na niego z niemałym szokiem wypisanym na twarzy. -Nie patrz tak na mnie komendancie. Każdy jest tylko człowiekiem.
-Nie zabijesz mnie? -ponowił pytanie.
-Ten, któremu na tym zależało właśnie sobie zginął.. -odparł. Najpierw beztrosko, a później na jego twarzy pojawił się grymas obrzydzenia. Czuł do siebie wstręt.  -Znam ich plany. Wiem, gdzie chcą uderzyć i jak rozegrają akcję, ale najpierw musi pan znać mój cel.
-Dlaczego mam ci ufać?
-Bo to ja zabiłem Bossa. Tego, który chciał pana głowy.



 


 

"Jak w Kopciuszku"Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz