Emocje na naciągu

36 8 1
                                    

~SCAR~
Wysiadając z autobusu nr 48, nie spodziewałam się, że stracę na treningu jedną z najcenniejszych mi w sensie duchowym rzeczy. Wyjęłam moją kochaną, czteroletnią rakietę z pokrowca i ruszyłam na kort. Mój trener siedział przy urządzeniu, które służyło do regulowania naciągu w rakiecie, i którego nazwy nigdy nie mogłam/nie chciałam zapamiętać.
-O! Panna F. Myślałem, że już nikt nie przyjdzie. Chyba będzie panna zmuszona grać ze mną -ucieszył się. Był to wysportowany, kochany rudzielec ze złamanym nosem, student trzeciego roku prawa, który zawsze był wesoły i w żartach zwracał się do uczniów per "panna" czy też "panicz", co zawsze wywoływało na zajęciach śmiechy, przynajmniej u tych z dystansem do siebie. Tacy, którzy chodzili do drugiego, konkurencyjnego trenera -faceta po czterdziestce z wielkim brzuchem, już po "karierze" - byli z reguły nadęci i brali "pannę" i "panicza" kompletnie na poważnie, jakby cały świat właśnie tak powinien się do nich zwracać. Dla mnie i moich znajomych z tenisa, było to oczywistą oczywistością, że to był żart. No, ale cóż... już tak bywa.
-Kiedy ostatnio naciągałaś? -spytał po chwili ciszy z mojej strony, z cichym uśmiechem.
Wydęłam dolną wargę i podniosłam brwi.
-Yyymh... jakoś rok temu...? -spojrzałam do góry, próbując wymyśleć, co było trudne, zwłaszcza, że mój mózg potrzebował to coraz i coraz więcej czasu na przetworzenie niektórych danych.
-Mam Ci naciągnąć, czy sama to zrobisz? -spojrzał za siebie, skąd szedł drugi trener... powiedzmy, nazwę go Klasarz Z. Klasarz, bo to podobne do kasy, którą brał od bogoli, ale to także połączenie z klasą umysłową Z. Idealnie pasuje.
-Dzień dobry! W czym mogę pomóc? -uśmiechnął się szeroko mój trener, tego nazwijmy mieniem Śmielota. Połączenie Lancelota, że był takim moim bohaterem dzięki temu dobru i doskonałemu darowi tłumaczenia, no i śmiechu, bo ciągle się uśmiechał.
Klasarz Z mruknął coś pod nosem.
-Poradzę sobie -powiedziałam cicho i położyłam rakietę na urządzeniu G. G ~skrót od gówniane, bo wszystko czego nie rozumiem, zawsze jest głupie lub też gówniane. Zależy od tego, czy wypada mi powiedzieć gówniane, czy raczej nie za bardzo.
-Tylko jeden mi dziś przylazł, może zagrać z twoją? -powiedział wypalonym głosem Zet.
-Dobrze się składa, bo panna F dziś też jest sama -odezwał się wesoło Śmiechlot. Stałam do nich tyłem, naciągając żyłki coraz bardziej.
-Przygotuj się...- mruknął do ucznia Klasarz Z, nie kłopocząc się podziękowaniami.
-Scarlett, uważaj, nie za mocno bo Ci pęknie podczas gry -powiedział cicho student, znów patrząc na mnie.
-Ok... -uśmiechnęłam się cicho. Gdy tylko wstał z ławki i poszedł podciągnąć siatkę, jeszcze trochę naciągnęłam żyłki.
-Aż tak mocno, to ja nie walę... jeszcze troszeczkę -wyszeptałam do siebie, a raczej do rakiety, do której już przyzwyczaiłam się mówić. Jeśli zastanawiacie się, czy jest już ze mną bardzo źle, czy tylko trochę, to spokojnie...ja też tak czasem myślę.
-Paniczu Berner, proszę dać fory pannie Flamer, to mimo wszystko młoda kobieta i nie ma aż takiej krzepy -powiedział Śmiechlot. To przezwisko zaczynało pasować mi w głowie coraz bardziej. Nawet mówił jak gościu ze średniowiecza! Uśmiechnełam się, słysząc nazwisko osoby, z którą miałam grać. Już miałam ściągać rakietę, ale postanowiłam jeszcze bardziej ją naciągnąć. Gdy już nie dawałam rady mocniej zakręcić żyłek na tłoczkach, w końcu wzięłam rakietę w prawą rękę i poczęłam nią uderzać w lewą dłoń, zaciśniętą w pięść. Odwróciłam się z szelmowskim uśmiechem na ustach.
-Panicz Berner? Oh, fory naprawdę będą zbędne...

Midlife Memories |NIE FANFIC!!!Kde žijí příběhy. Začni objevovat