Rozdział 13: Tratwa

4 1 3
                                    


Gdy już wróciłem do przytomności na dobre, nie mogłem nie zastanawiać się nad obserwacjami, które poczyniłem już wcześniej, ale których nie miałem wtedy siły rozważać. Moje posłanie było skonstruowane w zacisznym zakątku obszernej groty. Mówię: zacisznym, i mam ku temu powód. Bez wątpienia słyszałem bowiem odgłos wiatru i widziałem, jak jeden z koców pośród bagaży pod dalszą ścianą jaskini podryguje w podmuchu lub przeciągu jakimś, który tamtędy wędrował.

Byłem zaś w stanie to zobaczyć, bo jaskinia była rozświetlona. Nie od środka, światłem elektrycznym naszej latarki, lecz z zewnątrz, blaskiem silnym i rozległym, który wlewał się przez wylot jaskini na wprost moich oczu. Nie mogłem doprosić się wuja o wyjaśnienie tych okoliczności - mówił, że przekonam się na własne oczy, ale dopiero gdy wstanę. Wstać natomiast nie mogłem, bo byłem wciąż jeszcze słaby. Długo musiałem kłamać, że czuję się już zupełnie dobrze, aby mi uwierzył.

Kiedy wyszedłem z groty, okutany w jeden z koców, myślałem, że śnię.

Przed moimi oczami rozpościerało się najprawdziwsze morze, sięgające od horyzontu po horyzont, delikatnie falujące i odbijające dziwne, srebrzyste światło sączące się z podziemnych przestworzy. Sklepienie bezkresnej tej jaskini, które musiało przecież gdzieś tam być, o ile nie przenieśliśmy się magicznie do innego świata, było skryte za warstwą kotłujących się chmur, które rozbłyskiwały nieustannie, jakby tam w górze stale szalała burza. Grzmotów jednak nie było słychać. Widok był niezwykły, cudowny, niepojęty - a jednak miał w sobie jakiś nostalgiczny smutek. Być może był to tylko humor mojego umysłu, tęskniącego do ciepłego blasku słońca, ale nie mogłem patrzeć na to spokojne morze i zimne światło bez melancholii.

Zaraz jednak wytrącił mnie z tego nastroju podekscytowany głos mego wuja. Dowiedziałem się, że morze to zostało już przez niego nazwane na cześć własną. A więc mieliśmy strumień Hansa i morze Otto Lidenbrocka, niezupełnie współmiernie do zasług. Chyba że w strumieniu upatrywać zbawienia naszych istnień, w morzu zaś kolejnego niebezpieczeństwa. Jeśli tak na to spojrzeć, to rzeczywiście widziałem w tym przypasowaniu nazw pewien sens.

Wkrótce okazało się, że moje rozmyślania miały w sobie więcej trafności, niż mógłbym przypuszczać. Profesor bowiem postanowił kontynuować podróż nie lądem, lecz wodą. Mieliśmy zapuścić się na nieznane głębiny na niczym więcej jak prowizorycznie skleconej tratwie! Tratwę tę, rzecz jasna, miał zbudować Hans. A skąd drzewo? I na to znalazła się rada. Przed nami bowiem rozciągało się morze, jednak na boki rozchodziło się wybrzeże, którym można było w dwie strony wędrować. Na wysokich, skalistych brzegach rosły zaś lasy pradawnej roślinności i gigantycznych grzybów. Mieliśmy więc materiału budowniczego pod dostatkiem. Nawet to okazało się jednak zbędne: stosy drewna wyrzuconego przez morze walały się bowiem na plaży w zatoczce, do której dochodziło się, złażąc w dół i na prawo od groty, w której były nasze rzeczy.

Następnego dnia rano Hans pracował już w pocie czoła. Usiadłem na skale, która dawała mi wygodne oparcie, i obserwowałem w milczeniu, jak dopasowuje do siebie bele, mierzy kąty bezbłędnie samym tylko okiem, ciosa kołki i wierci otwory. Zdawało się, że nie ma praktycznej rzeczy, której ten genialny człowiek nie potrafiłby zrobić. Chciałem zaoferować swą pomoc, jednak nadal zbyt byłem słaby; kazano mi odpoczywać. Przyniosłem mu jednak popołudniowy posiłek i kilka razy podsunąłem wodę do picia. Chociaż tyle mogłem zrobić.

Pod koniec następnego dnia nie mogłem uwierzyć swoim oczom. Tratwa była skończona. I nie wyglądała bynajmniej tak jak w moich trwożliwych wyobrażeniach. Prawdę mówiąc, byłem nawet gotów wejść na jej pokład.

Przynajmniej dopóki stała w bezpiecznym porcie.

Po naszym siłaczu było widać zmęczenie dwudniową pracą bez chwili przerwy. Zaproponowałem mu posiłek, ale wskazał ręką na morze. Zrozumiałem dopiero, kiedy zaczął się rozbierać. Wycofałem się taktownie. Ja też doceniłem ten mały komfort i wcześniej tego dnia wymyłem się dokładnie w sąsiedniej zatoce z całego potu, brudu, krwi i kurzu, które dotąd oblepiały dość szczelnie moją skórę. Wdrapałem się teraz na wzniesienie wychodzące cyplem w morze i spojrzałem w dół. Plaża z tratwą i Hansem zniknęła za nawisem skalnym. Zwróciłem się w przeciwną stronę. Zapatrzyłem się w fale rozbijające się o piaszczyste wybrzeże kolejnej zatoki. Ich łagodny szum uspokajał mnie. Wystarczyło, że zamknąłem oczy i byłem w stanie sobie wyobrazić, że siedzę nad Morzem Śródziemnym w ciepły i jasny, lecz pochmurny letni dzień. Tak uzasadniałem sobie brak pomarańczu i czerwieni rozlewających się po wewnętrznej stronie moich powiek. Odetchnąłem głęboko. Tęskniłem do takiego spokoju.

Kiedy otworzyłem oczy, zamrugałem, usiłując zrozumieć, co widzę. Nie był to bynajmniej, jak mi się w pierwszej sekundzie wydało, barwny ukwiał dryfujący na fali, lecz ruda głowa wynurzająca się nagle spośród spienionej wody po tej stronie cypla, gdzie nie powinno jej być. Podczas gdy ja oddawałem się marzycielskim wyprawom do ciepłych krajów, Hans musiał opłynąć wychodzącą w morze skałę dookoła i w ten oto sposób znalazł się znów w moim polu widzenia - nagi, beztroski i nieświadomy, że ma obserwatora.

Patrzyłem jak zahipnotyzowany na długie włosy falujące zgodnie z rytmem morza, umięśnione kończyny zagarniające pod siebie wodę i napinające się pośladki. Wstyd przyznać, ale były to pierwsze pośladki inne od moich własnych, które oglądałem in carne et osse. Tak tłumaczyłem sobie fascynację, z którą obserwowałem płynne ruchy naszego przewodnika, gdy płynął ku plaży. Dotarł w końcu do płycizny i stanął na dnie, prostując się. Znajdował się dokładnie w tym miejscu, w którym ja brałem kąpiel kilka godzin wcześniej, zwrócony do mnie prawym bokiem. Byłem pewien, że mnie nie widzi, a jednak...

W chwili, gdy jego głowa poderwała się, obracając nagle w moim kierunku, bez sekundy namysłu zsunąłem się za skałę, na której siedziałem. Moje serce biło tak donośnie jak wtedy, kiedy Martha prawie przyłapała mnie na podjadaniu strucli przygotowanej na Boże Narodzenie. Odczekałem dłuższą chwilę, zanim odważyłem się znów wyjrzeć z kryjówki. Hans obmywał tors, pochylony nad wodą. Patrzyłem jeszcze chwilę, po czym nie wstając, zsunąłem się i zbiegłem po drugiej stronie wzniesienia.

Kiedy pół godziny później Hans wszedł do naszej groty, byłem na tyle zaaferowany jedzeniem, że nie podniosłem na niego wzroku.

Podróż do wnętrza Ziemi: historia nieopowiedziana [Axel/Hans]Where stories live. Discover now