Prolog: Historia nieopowiedzianej historii

26 4 3
                                    


Są historie prawdziwe i prawdziwsze. Mógłby ktoś stwierdzić, że im bliżej autor trzyma się faktów, tym bliższy jest prawdy, zaś emocje, wrażenia, fantazje i te wszystkie rzeczy, które trudniej ubrać w słowa, zakłócają prawdziwość przekazu.

Według mnie, jest dokładnie na odwrót.

Tę historię postanowiłem opowiedzieć z prostego powodu - jest ona prawdziwszą wersją historii, która wyszła przed laty spod mojego pióra. Być może porwałem się na to kierowany poczuciem sprawiedliwości. Jak każdy człowiek nauki - a za takowego się uważam - podążam bowiem za tą ulotną, kapryśną prawdą, usiłując zbliżyć się do niej tak bardzo, jak to możliwe.

Obawiam się jednak, że opowieść ta nie może jeszcze dziś ujrzeć światła dziennego, a to dlatego, że lubię szczęśliwe zakończenia i nie zamierzam zmieniać mojego. Posyłam ją więc w głąb ziemi, schowaną w skrzynce po pomarańczach z naszego sadu, wierząc, że nie zostanie odnaleziona za naszego życia. Może i nie w ciągu życia kilku kolejnych pokoleń. Być może rozsypie się w proch, zanim ktokolwiek będzie mógł odczytać te słowa.

Ale słowa zostały zapisane. Nieopowiedziana historia została opowiedziana. Ten jeden, jedyny raz.


~*~


Moja opowieść zaczyna się w 1863 roku i towarzyszy głośnym wydarzeniom, które tego roku się rozegrały. Co prawda głośne stały się one o wiele później - tego natomiast pamiętnego dnia, kiedy w ręce profesora Lidenbrocka wpadła kronika Snorre Turlesona, jedynym donośnym głosem był ten mojego wuja, wzywający mnie czym prędzej do jego gabinetu, aby następnie, znalazłszy sobie posłusznego słuchacza, piać peony na cześć zdobyczy dorwanej w jednym z regularnie odwiedzanych antykwariatów.

Ten dzień był początkiem szaleństwa. Nie znajduję innego określenia na gorączkowe poszukiwania znaczenia w przypadkowo odkrytych dokumentach, w nieznanych szyfrach. Nie myślę inaczej nazywać ekspedycji wykraczającej ambicją ponad wszystko to, czego ludzkość dotąd się podjęła, zarządzonej z dnia na dzień, bez żadnej realnej koncepcji tego, co może nas czekać; bez planów, bez przygotowań, bez namysłu. Wtedy wydawało mi się to szaleństwem. I dziś, po wielu minionych latach, nadal zdania nie zmieniłem.

Nasza podróż do Islandii zaczęła się, kiedy ledwie wkroczyłem w dorosłość. Miałem swoje pasje, swoje słabości, swoje marzenia i wizje przyszłości; z tych ostatnich najjaśniejszą było małżeństwo z Gräuben, siedemnastoletnią chrześniaczką profesora, z którą potajemnie byłem zaręczony. Mimo mojej naukowej ciekawości i obszernej wiedzy, której zdobycie było nieodzownym elementem wychowania w domu przy Königstrasse, nie wiedziałem wiele o prawdziwym świecie. Moja wiedza była teoretyczna, oderwana od rzeczywistości, sprowadzona do łacińskich nazw i koncepcji samozwańczych naukowców, które nieraz bez krzty krytycyzmu wędrowały z jednej publikacji do drugiej.

Nie tylko nie wiedziałem wiele o świecie - nie wiedziałem nawet wiele o sobie. Wychowany w hermetycznym środowisku, pod opieką ekscentrycznego wuja i uległej mu we wszystkim gospodyni, za jedyne regularne towarzystwo oprócz nich mając młodszą ode mnie Gräuben, nie byłem ani trochę przygotowany na to, kim się okażę w obliczu nadchodzących przygód, trudności, wstrząsów i ekstremów fortuny towarzyszących naszej wyprawie. Uważałem siebie za osobę rozsądną - przynajmniej w zestawieniu z narwanym profesorem - wykształconą, ciekawą świata i raczej odważną, a nawet lojalną. Nie mogłem przewidzieć, że w obliczu prawdziwego zagrożenia wszystkie te założenia na temat własnego charakteru okażą się zwykłym, megalomanicznym urojeniem.

Zanim przejdę do sedna, to jest do przedstawiania tej części historii, której nikt poza mną - oraz częściowo Hansem - nie zna, wspomnę jeszcze pewien szczegół, aby potwierdzić, że wydarzenia opisywane na kolejnych stronach nie są ani trochę mniej prawdziwe niż te, które z mojego dziennika trafiły przed oczy świata. Tak, prowadziłem dziennik, którego liczne strony trafiły do dokumentacji naszej wyprawy. Nie były to jednak wszystkie strony. W jednym zeszycie prowadziłem bowiem dwie narracje - jedna składała się z suchych faktów, liczb, obserwacji i analiz popartych odczytami z naszych przyrządów naukowych. Druga była natomiast opisem moich przeżyć wewnętrznych, całego horroru i cudowności czterech miesięcy rozciągających się od późnej wiosny do wczesnej jesieni. Lata zresztą tego roku nie doświadczyłem - bo w głębi Matki Ziemi nie istnieją pory roku, nie ma słońca, nie ma tchnienia wiatru niosącego zapach zieleni.

Wracając do mojego dziennika: jak już wspomniałem, składał się on z dwóch narracji, które się nie przenikały. Zapisywałem bowiem zeszyt z dwóch stron; praktyki tej nauczyła mnie Martha, która mając przecież w naszym domostwie dostęp do dowolnych ilości papieru, pergaminu, niepotrzebnych skrawków i pustych notatników, wzdragała się mimo to przed marnotrawstwem - i każdy notes, zeszyt, a nawet niewykorzystaną w pełni kartkę zapisywała skrzętnie i od przodu, i od końca. Ta opowieść bazuje na narracji zapisywanej od końca i jest przeznaczona dla tych oczu, które nie boją się odkryć drugiej strony patrzenia na tę samą historię.


Podróż do wnętrza Ziemi: historia nieopowiedziana [Axel/Hans]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz