7. Sztuka spadania

313 33 12
                                    

 Napięcie w kapsule było tak gęste, że gdybym miała nóż, zapewne mogłabym je pokroić i wgryźć się w nie jak w najsoczystszy owoc, czując jak gęsty, lepki sok strachu, ścieka wzdłuż mojej żuchwy i z wolna kapie na kolana. Z niebywałą wprawą unikaliśmy spojrzeń, które sobie nawzajem rzucaliśmy. Chyba obydwoje baliśmy się co powiedzą nasze oczy, kiedy gardło ściskały obawy. Każda sekunda była istną torturą. Ciągnącą się w nieskończoność. Dającą wyraźnie odczuć, że być może właśnie zbliżamy się do kresu.

Wcześniej bez zająknięcia potrafiłam deklarować przed samą sobą, w cichym pałacowym pokoju, iż śmierć jest lepsza od życia które wiodłam. Jednak teraz, kiedy kostucha faktycznie wyciągała dłonie w stronę kapsuły, którą przemierzaliśmy przestrzeń, boleśnie uświadamiałam sobie jak bardzo w istocie chciałam żyć. Jak bardzo chciałam sprawdzić co mógł mieć dla mnie świat za murami pałacu i... Jak się okazało poza całą Izarrą.

Tymczasem los raz jeszcze zagrał mi na nosie niczym wędrowny bard, śpiewając do akompaniamentu o możliwościach... Zachęcając by się nie poddawać i dając złudne nadzieje. Tylko po to by zaraz potem ściągąć nad moją głowę burzowe chmury, podczas gdy ja nie mogłam zrobić nic. Znów byłam bezsilna, zdana na kolejnego mężczyznę, który trzymał moje życie w swoich dłoniach. Mógł je zgnieść i rzucić Kostusze pod nogi jak niechciany dar, tyle, że wtedy on sam także by zginął...Musiałam zatem wierzyć, że jego własne być albo nie być, będzie wystarczającą motywacją, by nas ocalić.

Gdy zbliżaliśmy się do jasno niebieskiego okręgu opasającego planetę Caleb przemówił.

- Zaczyna się. Zaraz zaczniemy wchodzić w orbitę planety przed nami.

Przerwał, westchnął głęboko i odwrócił się na fotelu tak, by spojrzeć mi prosto w oczy.

- Bezimienna... - powiedział i rzucił mi krzywy uśmieszek, zupełnie jakbyśmy właśnie nie igrali ze śmiercią, zaraz jednak spoważniał.

- Gdyby coś poszło nie tak, to wiedz, że zrobiłem wszystko, by nasze szanse były jak największe.

Wierzyłam mu. Mimo, że nie miałam do niego nawet okrucha zaufania. Nie wiedziałam skąd się wziął i dlaczego pojawił się na mojej drodze. Nie znałam jego historii i nie chciałam by on znał moją. Czułam, że jest w nim coś niebezpiecznego, jednak gdy wypowiedział to jedno zdanie, nie miałam cienia wątpliwości, że mówi prawdę.

W moim wnętrzu kotłowało się tysiąc jeden emocji, każda silniejsza od drugiej. Jednak ta deklaracja uciszyła je wszystkie. Nie mieliśmy wyjścia. Musieliśmy spróbować. Skoro więc mogły to być ostatnie chwile, nie chciałam przeżyć ich jako bezimienna i chora ze strachu istota. Nie chciałam przeżyć ich jak ten cień człowieka, którym byłam w pałacu Izarry. Bądź co bądź dopięłam swego, nawet jeśli nie do końca tak to sobie wyobrażałam, to przecież uciekłam. A już samo to wymagało odwagi. Skoro wtedy ją znalazłam, miałam ją w sobie i teraz.

Wyciągnęłam więc dłoń do Caleba, a ten zaskakując mnie tym, niemal od razu ją chwycił. Spojrzałam na nasze złączone ręce, różniące się kolorem i rozmiarem. Moja była, ozdobiona niebieskawymi żyłkami, drobna i dość delikatna. Jego dłoń zaś poznaczona była zgrubieniami, miała w sobie szorstkość zapewne od prac, które przyszło mu wykonać, zanim wylądował tu ze mną. Jego skóra była lekko opalona od piekących promieni, zasnutych pyłem słońc Izarry. Moja zaś była blada od zbyt krótkich wizyt na zewnątrz. Byliśmy tak różni. Tak pełni kontrastów, a jednak skazani na siebie. Nie zdążyliśmy się nawet zbyt dobrze poznać, a być może najważniejsze... Decydujące o naszej przyszłości chwile, mieliśmy przeżyć razem...

Otrząsnęłam się z ponurego zamyślenia i wróciłam do jego oczu. W ich błękicie znalazłam niepokój i coś czego nie mogłam zidentyfikować. Nie odwróciłam wzroku, gdy zadarłam wysoko podbródek i z rosnącym w moim wnętrzu sprzeciwem oznajmiłam.

EstelarΌπου ζουν οι ιστορίες. Ανακάλυψε τώρα