Kariera ankietera

1 0 0
                                    

Kiedy byłam dzieckiem, wręcz przepadałam za wakacjami. Ale chyba wszyscy milusińscy tak mają. Lato kojarzy im się z beztroską, brakiem obowiązku szkolnego i nie kończącą się zabawą. W ich przypadku nie jest to czas zmarnowany, lecz najlepsza cząstka dzieciństwa.

Potem jednak, kiedy wkroczyłam w dorosłość, wakacje stały się moim największym problemem, pustymi, bezpowrotnie traconymi miesiącami, które gorączkowo starałam się zapełnić aktywnością wszelkiego rodzaju. Cieszyły mnie praktyki studenckie, niezbyt poważnie traktowane przez samych prowadzących, letnie szkoły językowe – oczywiście tylko te bezpłatne – a nawet sobotnie rodzinne wypady na działkę i wszystko inne, co pozwalało choć na chwilę zapomnieć o nudzie. Sytuacja skomplikowała się jeszcze mocniej, gdy zapisałam się na studia doktoranckie w trybie dziennym. Formalnie wciąż byłam studentką, a więc nadal miewałam te niepotrzebne wakacje. Dawne koleżanki zakładały rodziny, szukały pracy lub kończyły własne studia, w każdym razie były bardziej zainteresowane układaniem sobie życia niż moim towarzystwem. Krąg bliskich znajomych skurczył się w tym czasie do coraz bardziej nielicznej grupki singli. Temat rozprawy kompletnie mnie nie interesował, dlatego starałam się raczej opóźnić, a nie przyspieszyć otwarcie przewodu doktorskiego. Teraz wiem, że był to poważny błąd, ale gdy ma się te dwadzieścia pięć lat, wciąż żyje się w dziecinnym przekonaniu, że czas jest rozciągliwy, a co więcej – nigdy go na nic nie zabraknie.Nie mogłam przez całe lato bez końca łazić po mieście, opalać się, połykać kolejnych grubych tomów powieści i niestrudzenie pisać własnych, które i tak miały być odrzucone przez wydawców. Wreszcie nie dało się już dłużej ukrywać, że tak naprawdę nie mam żadnego zajęcia. Pewnego dnia moja mama powiedziała więc:
− Ani nie piszesz doktoratu, ani nie pracujesz. Może powinnaś poszukać sobie jakiejś pracy?
I tak niemal natychmiast przeszłam od słów do czynów. Decyzja została podjęta: poszukuję pracy! W zasadzie szukałam jej już rok temu i wylądowałam na kilka koszmarnych dni w akwizycji. Głównie to miał do zaoferowania Radom osobom bez zdecydowanych preferencji co do przyszłego zatrudnienia. Włóczyłam się wtedy z grupką nastolatków po okolicznych mieścinach i usiłowałam wcisnąć Bogu ducha winnym ludziom najzwyczajniejsze gąbki, przekonując, że dochód, albo jego część, zostanie przekazany na jakiś dom dziecka. Szybko się na szczęście wydobyłam z tego bagna, znów pozostając bez zajęcia aż do początku kolejnego roku akademickiego.
Teraz także zadziałałam według dobrze znanego schematu. Kupiłam Anonse i zaczęłam zakreślać interesujące mnie ogłoszenia, a potem dzwonić pod podane w nich numery. I tak trafiłam do firmy, której nazwy już nie pamiętam. Miała swoją siedzibę gdzieś na drugim końcu miasta, bodajże na ulicy 1905 roku. Oczywiście znów kazano mi chodzić po domach i coś sprzedawać. Tym razem towarem były „cudowne" materace, podobno natychmiast leczące z bólu kręgosłupa.
Musiałam chyba wypełnić jakiś kwestionariusz osobowy i podpisać umowę, w której postanowiono, że dostanę trzydzieści procent od ceny każdego sprzedanego materaca. Pozornie dawało to nieograniczone możliwości zarobkowania, w praktyce jednak ta suma okazywała się bardzo mała. Tak bywało zresztą w moim życiu z wieloma pracami, gdzie wynagrodzenie było prowizyjne lub zależne od ilości zrealizowanych zadań, nie wyłączając działalności ubezpieczeniowej, w której też maczałam palce, oraz niby całkiem porządnego biura projektowego w Puławach. Prosperita w tego rodzaju pracach pozwala żyć na niezłym poziomie, lecz niepowodzenie natychmiast czyni cały trud kompletnie nieopłacalnym.
Wracam jednak do tamtych wydarzeń. Specjalnej selekcji nie było. Wystarczyło, by kandydat był chętny do „pracy" oraz stosunkowo młody. Ten drugi warunek był zresztą zawsze spełniony, bo dojrzali pracownicy omijali takie efemerydy szerokim łukiem. Nawet ich „dyrektorzy" i „prezesi" rzadko przekraczali trzydziestkę. Tutaj też szefową była młoda, dwudziestokilkuletnia dziewczyna. Chyba od razu zastrzegła, że nawet nowo przyjęci pracownicy mają mówić do niej po imieniu.
Miałam zacząć już następnego dnia rano. Na początek zaplanowano spotkanie całego personelu firmy, które prowadziła także młoda kobieta, jedna z liderek sprzedaży. Dyrektorka specjalnie sprowadziła kilka takich „gwiazd" z różnych rejonów Polski, by przeszkoliły świeży narybek. Byliśmy uczeni technik sprzedaży, a kiedy prelekcja dobiegła końca, wzmacnialiśmy swoją motywację do pracy. W tym celu polecono nam stanąć w kręgu, wziąć się za ręce i tańczyć, śpiewając przy tym jakieś durne piosenki.
Zaraz potem mieliśmy ruszyć w teren. Ten pierwszy dzień poświęcony był na szkolenie praktyczne. Połączono mnie w parę z jakąś jasnowłosą nastolatką. Dostałyśmy trenera, pochodzącego chyba z Rzeszowszczyzny, na oko parę lat starszego ode mnie, a więc tuż przed trzydziestką. Mężczyzna wybrał uliczkę Topiel w dzielnicy Kozia Góra, wciśniętej pomiędzy Przytycką a Wolanowską. Takie tereny nazywane są dziś elegancko przedmieściami, lecz dla mnie wyglądało to po prostu jak wieś, w której czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu. Próżno byłoby szukać na Koziej Górze czegoś innego niż niskie, jednorodzinne domki, zamieszkane często przez osoby w podeszłym wieku, i niewielkie „spożywczaki". Może w przeciągu lat, które upłynęły od tamtych wydarzeń, miejsce to zdążyło się zmienić, ale w mojej pamięci pozostał właśnie taki obraz.
Naszymi klientkami były głównie starsze panie, które nietrudno zastać w domach. Nie mogłam nadziwić się łatwości, z jaką mężczyzna wkradał się w ich łaski. Niemal wszędzie byliśmy grzecznie przyjmowani i zapraszani do środka, czasami częstowano nas nawet jakimiś napojami. Ponieważ lipcowy dzień był upalny, nie odmawiałam szklanki czegoś chłodnego. Trener udawał, że przeprowadza ankietę o zdrowiu, jednakże po zadaniu zaledwie paru pytań przechodził do prezentacji zalet materaca, a następnie namawiał do jego zakupu. W sumie udało mu się zebrać w jednym dniu trzynaście zamówień. I znów nie mogłam wyjść z podziwu, z jaką lekkością osiągnął ten doskonały wynik i jak imponującą dniówkę zarobił. Praca nie wyglądała więc na specjalnie skomplikowaną. Wystarczyło tylko naśladować wiernie swojego mentora, a miało się niemalże gwarancję powodzenia.
Nazajutrz miałam ruszyć w teren samodzielnie i pracować na własny rachunek. Ufna we własne siły, wybrałam podobnie odległą dzielnicę miasta i zaczęłam krążyć od drzwi do drzwi. Niestety, chociaż powtarzałam wczorajsze kwestie niemal słowo w słowo, udało mi się sprzedać tylko cztery materace. Właściwie trzy, bo jedna z klientek dopadła mnie potem na ulicy i wycofała zamówienie. Wróciłam do domu zniechęcona i zrezygnowana. Perspektywa kolejnego dnia takiej „pracy" jawiła mi się jak droga przez mękę. Usiłowałam uciszyć niepokój, grając w jakieś banalne komputerowe gry. Lecz pomimo to moja nerwowość wciąż wzrastała.
− Nie mogę tam znowu pójść! – wybuchłam wreszcie, gdy mama pojawiła się w polu mojego widzenia. – Nie chcę tego robić! Ta praca jest okropna, nie do zniesienia! To jest nieetyczne, zmuszać te biedne emerytki...
− A co to dla ciebie za różnica? – odparła rodzicielka. – Ważne, że ci za to płacą. Ty idź i zarabiaj pieniądze, i niczym się nie przejmuj.
Z trudem wierzyłam w to, co słyszałam. Moja mama, która zawsze broniła moralności, teraz nie dostrzegała żadnego problemu. Liczyło się dla niej tylko to, że podobno zarabiałam pieniądze. Wobec takiego postawienia sprawy nie mogłam tak po prostu zrezygnować z tego zajęcia. Moja rodzina powiedziałaby, że jestem leniwa.
Tak więc trzeciego dnia też poszłam w teren, chociaż wszystko w środku skręcało mi się z odrazy. Tym razem wybrałam Dzierzków, dzielnicę nowobogackich, gdzie jak grzyby po deszczu wyrastały szeregowce i okazałe wille. Być może więcej wskóram wśród ludzi, którzy mają pieniądze. Mieszkała tam wprawdzie jedna z moich koleżanek z liceum, lecz postanowiłam ominąć jej numer domu.
Minęła jedna godzina, potem druga i trzecia, a ja wciąż nie miałam ani jednego zamówienia. Zamiast tego musiałam nasłuchać się historii równie dramatycznych jak moja własna, które wywoływały we mnie zarówno współczucie, jak i poczucie winy. Prędko okazało się, że Dzierzków to nie tylko biznesmeni z wypchanymi portfelami i ich żony lekarki. A jeśli o lekarzach mowa...
− Moja córka skończyła medycynę, proszę pani – mówiła kobieta z taką pretensją w głosie, jakbym to ja była winna wszelkim kłopotom tamtej dziewczyny.
– Teraz jest na stażu i wie pani, ile jej płacą? Osiemset złotych na rękę, proszę pani! Po sześciu latach ciężkich studiów! A pani mi tu przychodzi z jakimiś ankietami... Niech ci „na górze" sami do nas przyjdą i posłuchają, jak żyje się zwykłym ludziom, zamiast przysyłać młode dziewczyny.
Z podobnym niezrozumieniem musiałam borykać się także wiele razy potem, gdy byłam już prawdziwą ankieterką. Wiele osób nie wiadomo dlaczego sądziło, że moim pracodawcą jest państwo polskie, reprezentowane przez najwyższe władze, i że mogą do mnie zgłaszać swoje zażalenia. Albo że prawdziwym celem przeprowadzania wywiadów jest inwigilacja ludności, a ja w tym pomagam. Ha, może była to i prawda...
Z takimi argumentami nie dało się dyskutować. Pożegnałam się więc grzecznie i odeszłam. Postanowiłam wziąć za cel ulicę Komunalną, przy której mieszkała ta koleżanka. Nawet gdybym przypadkiem do niej zadzwoniła, natrafiłabym tylko na jej rodziców, bo ona sama już dawno się stamtąd wyprowadziła. Ci rodzice mogli mnie widzieć tylko raz czy dwa razy w życiu, o ile w ogóle kiedykolwiek miało to miejsce. Mało prawdopodobne więc było, by skojarzyli osobę chodzącą po domach z laureatką olimpiad chemicznych.
Chyba tam jednak nie zapukałam. Przeszłam już całą ulicę, nie wskórawszy absolutnie niczego, i przystanęłam przed domem, który był ostatni w szeregu. Nacisnęłam przycisk dzwonka przy furtce i czekałam. Po kilku sekundach rozległo się żwawe szczekanie psa, a niedługo potem pojawił się sam nieduży, szary foksterier. Jego ujadanie nie brzmiało na szczęście tak, jakby chciał mi zrobić krzywdę, ale tak, jakby miał ochotę na zabawę.
Zaraz po nim przyszła właścicielka, kobieta w średnim wieku z krótkimi, kręconymi włosami. Wyrecytowałam swoją nieśmiertelną kwestię:
− Dzień dobry. Przeprowadzam ankiety na temat zdrowia. Czy może mi pani poświęcić kilka minut? To jest naprawdę krótka ankieta, zaledwie parę pytań.
− Proszę, niech pani wejdzie – odparła natychmiast i odsunęła się, żeby zrobić mi przejście.
Zdumiona tak gładkim obrotem sprawy, podążyłam za nią do domu, pomalowanego na mało rzucający się w oczy kolor z gatunku beżu, a następnie do kuchni. Zwierzak postępował za nami w radosnych podskokach. Mogłam go bez obaw pogłaskać, czego nie omieszkałam zrobić.
− Ale niech pani nie zdejmuje butów – zastrzegła gwałtownie, widząc, co zamierzam. Zrezygnowałam więc i przycupnęłam na ławie kuchennego narożnika, tuż przy drzwiach do przedpokoju.
− Wie pani, ile osób przewija się przez ten dom? – mówiła dalej tak naturalnie i swobodnie, jakby codziennie miała styczność z ankieterami, podczas gdy ja milczałam skrępowana, ściskając w dłoniach swój notatnik. – Tutaj jest taki zwyczaj, że nie zdejmuje się butów.
Usiadła wreszcie po drugiej stronie stołu. Rzuciłam okiem na rozrzucone po nim papiery, nie zastanawiając się jeszcze specjalnie nad ich przeznaczeniem.
− Zaprosiłam panią do środka, bo ja też jestem ankieterką i doskonale rozumiem takie osoby. Widzi pani? – wskazała krótkim skinieniem głowy na dokumenty. – Wczoraj ankieterzy zwieźli mi kwestionariusze, a ja dzisiaj od rana siedzę i sprawdzam.
Jak się wkrótce dowiedziałam, miała na imię Krystyna i była koordynatorką, czyli szefową radomskiego zespołu szeregowych ankieterów. Czasami przeprowadzała osobiście wywiady, głównie jednak rozdzielała pracę między podwładnych i nadzorowała jej wykonanie.
Popatrzyłam kolejny raz, znacznie uważniej, na owe tajemnicze papiery. Firma, dla której pracowała pani Krystyna, nosiła nazwę Pentor. Kwestionariusze były wielostronicowe, formatu A4, porządnie przygotowane i starannie wypełnione. W porównaniu z tym profesjonalizmem moje małe świstki z kilkoma bezsensownymi pytaniami wydały mi się nagle żałosne. Poczułam głęboki wstyd i narastające pragnienie ucieczki.

Wieża Zapomnienia i inne opowiadaniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz