Rozdział trzydziesty drugi

4.2K 628 148
                                    

#przyslugawatt

HARDY

Jestem zgubiony.

Oczywiście było tak od początku, odkąd tylko Duke przedstawił mi swoją siostrę, ale teraz, kiedy widzę ją ze szczeniakami Neve i Iana na rękach, wchodzę na zupełnie nowy poziom.

Nawet nie miało mnie tu być. Wkrótce po wyjściu Duke'a musiałem się zbierać do pracy, a Tabby oznajmiła, że sama znajdzie drogę do domu mojego alfy, gdzie obecnie przebywa Neve z dzieciakami. Pozwoliłem jej na to, ale na wszelki wypadek zadzwoniłem do Jaxa, żeby miał ją na oku. Najmłodszy z Beckettów dziwnie chętnie spełnił moją prośbę, przez co znowu nabieram podejrzeń, że powinienem uważać na niego w towarzystwie Tabby, ale ufam mojej twardzielce. Jax może mnie jedynie wkurwiać, więc i tak wolałem, żeby miał ją na oku.

Okazało się jednak, że załatwiłem swoje sprawy na komendzie stosunkowo szybko, a Tabby ociągała się z wizytą u przyjaciółki, dlatego gdy wróciłem na tereny watahy, ciągle przebywała w domu Iana. Podjąłem lekkomyślną decyzję, by ją tam odwiedzić i zabrać do naszego domu osobiście... i przepadłem.

Ona już się ode mnie nie uwolni, nawet gdyby chciała.

Widok Tabby z noworodkiem na ręce jest... cóż, całkowicie uzależniający i totalnie niesamowity. Zamieram w progu, gdy tylko wchodzę do salonu, w którym przebywają wszyscy – nie tylko Neve, Ian i ich szczeniaki, ale także Pepper oraz Remy. Po minie Remy'ego widzę, że czuje się w towarzystwie dwóch noworodków dość niekomfortowo, ale równocześnie patrzy na Pepper, która trzyma jedno z dzieci, zapewne w taki sam sposób, w jaki ja patrzę na Tabby. Jakbym już wyobrażał ją sobie z naszym dzieckiem na ręce.

To kompletnie idiotyczne myślenie, bo do takiego punktu w naszej relacji jeszcze daleka droga. Ale gdy widzę, jak uśmiecha się do małej Kennedy, jak mówi do niej cicho, jak tuli ją w ramionach, wyraźnie zadowolona, jakieś dziwne ciepło rozlewa się po moim wnętrzu. Nie mogę oprzeć się myślom, że chciałbym, żeby tak trzymała nasze dziecko. Że to jest właśnie to, czego pragnę.

Coś musi być ze mną nie tak. W końcu przeżyłem ostatnie trzydzieści lat swojego życia przekonany, że związki nie są dla mnie. Że kodiaki się do nich zwyczajnie nie nadają, bo nie potrafią być monogamistami. Widziałem to u mojego ojca i innych niedźwiedzi, z którymi miała do czynienia mama, i zawsze mi to powtarzano. Jednak kiedy patrzę na Tabby, nie czuję się jak niezdolny do monogamii. Czuję, że chcę spędzić z tą niesamowitą kobietą resztę życia, dać jej wszystko, czego zapragnie, i zbudować dla niej dom, jakiego sama nigdy nie miała, bo w końcu przez większą część dzieciństwa wychowywał ją Duke. Chcę jej ofiarować wszystko, co mam.

Zasługuje na to i na o wiele więcej.

Aprobata Davenporta, której zupełnie się nie spodziewałem, jest mi oczywiście w tej sytuacji na rękę. Byłoby dużo gorzej, gdyby robił problemy, dlatego cieszę się, że zachował się cywilizowanie, nawet jeśli w głębi duszy nie jest do końca zadowolony z takiego obrotu sytuacji – niezależnie od tego, co by mówił. Być może Tabby rzeczywiście nie znajdzie dla siebie nikogo lepszego, bo tylko ja jestem w stanie oddać za nią życie i zrobić dla niej wszystko.

A kiedy będzie gotowa założyć ze mną rodzinę, to właśnie zrobimy.

– Hardy, chodź, zobacz, jakie słodkie maleństwo. – Tabby uśmiecha się do mnie słodko, pięknie, gdy tylko mnie dostrzega. – Dzieci Neve i Iana są urocze!

Podchodzę bliżej; przemierzam pokój ze wzrokiem utkwionym w Tabby, po czym staję za nią i zaglądam jej przez ramię, równocześnie otaczając ją ramieniem w talii. Dopiero po chwili, gdy w salonie zapada dziwna cisza, orientuję się, że chyba nie powiedzieliśmy nikomu, że jesteśmy razem.

Niedźwiedzia przysługa | Nieludzie z Luizjany #6 | ZAKOŃCZONEWhere stories live. Discover now