Rozdział jedenasty

3.8K 691 165
                                    

Łapcie obiecany bonus!

#przyslugawatt

Nie mam z nimi szans. Nie, kiedy są we dwóch, a ja jestem ranna, słaba i kręci mi się w głowie. Mogłam jakimś cudem poradzić sobie z jednym...

Ale nie z pozostałymi dwoma, do cholery.

Obchodzą mnie ostrożnie, zbliżają się nagle do swojego towarzysza, wąchają go i trącają nosami. Sądząc po odgłosach, jakie wydają, nie są zadowolone z tego, co zrobiłam ich kumplowi, i naprawdę mnie to nie dziwi. Chcę stąd zniknąć, teleportować się gdzieś, gdzie będzie mi ciepło, miękko i bezpiecznie, ale ta zimna ziemia i twarde drzewo za plecami to jedyne, co mam.

A za chwilę stracę i to.

Nie spuszczam z nich oczu, a oni nie spuszczają swoich ślepi ze mnie. Rozdzielają się, zostawiając nieprzytomnego kumpla, a potem obchodzą mnie z dwóch stron, jak podczas polowania na zwierzynę. Nie wiem już, na którego z nich powinnam patrzeć, na którego uważać. To koniec. Warrick Young wprawdzie kazał im mnie nie zabijać, ale naprawdę wątpię, żebym przeżyła to, co zamierzają ze mną zrobić.

A potem nagle las rozdziera przerażający ryk, który z pewnością słychać aż w Nowym Orleanie.

Hieny spoglądają po sobie, a ja czuję, jak ziemia drży pod moimi stopami. Zanim mój otumaniony mózg zdąży zrozumieć, co się dzieje, a hieny prysnąć stąd, między nas wpada ogromna, ciemna kupa futra. Hieny piszczą i próbują uciec, ale wielkie zwierzę rzuca się na nich, bez namysłu zatapiając kły w szyi pierwszej z brzegu i szarpiąc ogromną głową.

To kodiak, dociera do mnie w końcu. Wielki, nieco niezdarny, ale śmiertelnie niebezpieczny kodiak.

Cała walka trwa raptem kilkanaście sekund, ale mnie zdaje się dłużyć w nieskończoność. Kodiak rozrywa gardło pierwszej z hien, aż krew tryska na wszystkie strony, po czym rzuca truchło na ziemię i zaczyna gonić drugiego. Chociaż jest większy i zdecydowanie mniej zwinny, dogania go bez problemu. Uderza go łapą dwukrotnie, najpierw w tułów, a potem w okolice łba, aż słyszę chrupnięcie karku. Serce chyba na moment mi się zatrzymuje, gdy drugi napastnik pada bez życia na ściółkę.

Dopiero wtedy kodiak odwraca się do mnie. Powoli podchodzi bliżej, a ja dostrzegam szczegóły jego wyglądu. Ma podłużny pysk i okrągłą głowę z niewielkimi uszami, a wszystko to osadzone na ogromnym ciele niebezpiecznego niedźwiedzia. Piwne paciorkowate oczy wpatrują się we mnie czujnie, a po jego pysku spływa posoka. Byłabym przerażona, gdybym nie wiedziała, kto to jest, i gdybym nie czuła się tak źle i tak słabo. Wszystko mnie boli, a ręka już całkiem mi zdrętwiała, więc mam gdzieś, że gapi się na mnie ubrudzony krwią niedźwiedź.

Zatrzymuje się tuż przede mną, wyciąga w moją stronę pysk i trąca mnie nosem po policzku. To byłoby całkiem miłe, gdybym nie była tak cholernie zmęczona.

– Skąd się tu wziąłeś? – mamroczę.

On coś mruczy, po czym nagle jego ciało zaczyna się zmieniać. Kurczy się, futro ustępuje miejsca ludzkiej skórze, pysk się cofa, przeobrażając się w ludzką twarz. Już po chwili kuca przede mną nie ogromny, przerażający niedźwiedź, tylko nagi Hudson Hardy.

Który nadal jest dosyć przerażający, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że jego twarz magicznie nie przestała być ochlapana krwią.

– Jesteś ranna – mamrocze, przybliżając się do mnie. – Wezmę cię na ręce. Nie przejmuj się, że nic na sobie nie mam, nie mogłem wziąć ciuchów w zębach, a liczył się czas. Zabiorę cię do domu, twardzielko.

Dlaczego on ciągle tak na mnie mówi?

Kiwam głową, bo nie mam siły na nic więcej, a on bez ceregieli chwyta mnie pod ramiona i kolana, po czym podnosi z ziemi, jakbym nic nie ważyła. Zarzucam mu na kark zdrowe ramię, a drugą rękę trzymam przyciśniętą do siebie i choć nie chcę po sobie pokazać, że coś jest nie tak, na twarzy na pewno mam bolesny grymas.

Niedźwiedzia przysługa | Nieludzie z Luizjany #6 | ZAKOŃCZONEWhere stories live. Discover now