Rozdział dwudziesty pierwszy

Zacznij od początku
                                    

– Wiecie już, jak dacie im na imię? – pyta Hank, kiedy wraz z Ianem, Remym i Jaxem wychodzimy z pokoju na korytarz.

Neve śpi, wykończona całonocnym porodem, więc mówimy cicho nawet za zamkniętymi drzwiami. Ian wygląda na wykończonego, ale totalnie szczęśliwego. Nigdy jeszcze nie widziałem go w takim stanie – tak rozluźnionego i beztroskiego.

– Neve już dawno wybrała imiona na każdą ewentualność, uznając, że ma do tego prawo, skoro to ona narobiła się podczas ciąży i porodu – odpowiada Ian z rozbawieniem. – Dziewczynka dostanie na imię Kennedy, a chłopiec Kai.

– I nie wiecie, jakie moce trafiły się gówniakom? – pyta Jaxon, jak zwykle mistrz taktu.

Ian wzrusza ramionami.

– Dowiemy się pewnie dopiero za kilka lat, ale prawdę mówiąc, mam to gdzieś. Kim by nie były, będziemy je kochać nad życie.

Coś dziwnie drga w moim wnętrzu na te słowa. Gdybym nie znał się lepiej, powiedziałbym, że to zazdrość albo tęsknota.

Ale przecież ja nigdy nie chciałem tworzyć rodziny. Zawsze wiedziałem, że gdybym spróbował, skończyłbym jak mój ojciec. Nie jestem rodzinnym typem. Wolę samotność od pełnego domu. I nie chcę, by ktoś przeze mnie cierpiał, gdy ucieknę.

Więc dlaczego tak przeszkadza mi wyraźny zachwyt i zadowolenie na twarzy Iana?

– Dobra, były już gratulacje – mówi Remy, wspominając to, w jaki sposób w ogóle przywitaliśmy się z Ianem – to teraz może wreszcie powiesz, po co wyciągnąłeś nas z łóżek o tak skandalicznej porze? Zostawiłem w nią moją świeżo poślubioną żonę.

– Zdaje się, że ty swoją też zostawiłeś – dodaje z rozbawieniem Jaxon do Hanka. – O czym również dowiedzieliśmy się wczoraj.

Hank uśmiecha się przelotnie.

– To była tajemnica Cassie. Ona chciała zaczekać z powiedzeniem wam prawdy.

– Dlaczego mnie nie dziwi, że obaj bliźniacy wpadli na taki sam pomysł – mamrocze Jax, po czym zerka kątem oka na mnie. – Ty też dzisiaj chyba nie byłeś sam w łóżku, co, Hardy?

Mrugam, dopiero po chwili przypominając sobie, że wilkołaki mają naprawdę wyczulony węch i z pewnością wyczuli na mnie zapach Tabby. Możliwe, że także i seksu. Kurwa. Gdybym miał więcej niż pieprzoną minutę do wyjścia z domu, wziąłbym prysznic, ale zupełnie o tym nie pomyślałem. A żaden z Beckettów przed uwagą Jaxa nie dał po sobie znać, że coś poczuli. Raczej dlatego, że są taktowni, nie dlatego, że tylko najmłodszy z braci ma taki czuły węch.

Robię pokerową minę i podnoszę brwi.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

– Jasne. – Jaxon się krzywi. – Lubię Tabby, wiesz? Nie skrzywdź jej.

Och, jasne, że ją lubi. Kto by jej nie lubił?

– Wszyscy lubimy Tabby – dodaje Hank pojednawczo – a Hardy na pewno nie zrobiłby nic, żeby ją skrzywdzić. Prawda?

Przytakuję mruknięciem, a potem wreszcie znowu odzywa się Ian.

– Jeśli chodzi o to, dlaczego chciałem was widzieć, to chyba oczywiste. Właśnie urodziły mi się dzieci, a Remy wziął ślub. To jasne, że chcemy przez jakiś czas spędzić więcej czasu z naszymi rodzinami, a mniej na pilnowaniu watahy. Dlatego chciałem z wami porozmawiać o zastępstwie.

– Nie nadaję się na zastępowanie kogokolwiek – wtrąca pospiesznie Jaxon.

Ian posyła mu pobłażliwy uśmiech.

Niedźwiedzia przysługa | Nieludzie z Luizjany #6 | ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz