Rozdział 19

668 41 4
                                    


Ethan

Tego dnia nie miałem zaplanowanych żadnych wizyt lekarskich. Co najmniej raz w tygodniu musiałem odstawiać szopkę i spotykać się z zarządem, który jak na moje, był aż nadto nadgorliwy. 

Te stare dziadki nie miały co robić, dlatego momentami miałem wrażenie, że ich jedyną rozrywką były nasze kłótnie i darmowy lunch, który czekał na nich punkt dwunasta. Brakowało mi w tym gronie jakiejś świeżej krwi, ale obecni członkowie skutecznie blokowali rozszerzenie naszego grona, choćby o jedną dodatkową osobę. 

Moją jedyną nadzieją była ich wczesna śmierć, ale patrząc na to, że sami mogli sobie wypisywać recepty na leki, a stan ich kont bankowych umożliwiał im praktycznie nieograniczoną liczbę zabiegów i operacji, mogłem jedynie pomarzyć, że którykolwiek z nich sam z siebie kopnie w kalendarz przez najbliższe 25 lat.

W sali konferencyjnej powoli robiło się coraz bardziej gwarno. Obrady mieliśmy rozpocząć dopiero za 20 minut, ale oni lubili spotkać się wcześniej, by pogawędzić i ustalić wspólny front na najbliższe godziny. 

Nie dziwiło mnie to, nie ulegałem w swoim życiu byle jakim wpływom i nie inaczej było tutaj, w szpitalu. Pomimo to, oni konsekwentnie, raz w tygodniu psuli mi humor, kłócąc się o głupotę pokroju koloru ubrań jednorazowych na salę operacyjną na najbliższy miesiąc. 

Było to jednak do przeżycia, biorąc pod uwagę comiesięczne przelewy, które wpływały na konto kliniki. Jedynymi jasnymi punktami tego zgromadzenia była moja mama i tata, którzy czasami wpadali na posiedzenia. Nie robili tego zbyt często, choć mieli pełno prawo, by brać udział w tych posiedzeniach. Woleli jednak dać mi wolną rękę, ufając, że w odpowiedni sposób wydam ich pieniądze.

- Witam wszystkim bardzo serdecznie, cieszę się, że znaleźliście czas, by porozmawiać o naszym wspólnym dziecku – szpitalu imienia doktor Hayes – mojej ukochanej matki – rozpocząłem swoją standardową formułką. – W dzisiejszej agendzie mamy trzy tematy – ogólny stan szpitala, projekt dla rezydentów i rozpoczęcie dobudowy wschodniego skrzydła, w którym znajdywać się będzie oddział onkologiczny dla dzieci. Czy ktoś ma jeszcze jakieś tematy, których nie zdążył przesłać mailem? – zapytałem.

- Myślę, że możemy zaczynać – odpowiedział Frank, który siedział dokładnie naprzeciwko mnie.

- Świetnie – odchrząknąłem. Na wyświetlanej prezentacji możecie zobaczyć obecny stan szpitala, ilość pacjentów z podziałem na konkretne oddziały i długość ich pobytów. Tutaj zaś widnieje liczba operacji wraz ich rodzajami. Na następnym slajdzie możecie zobaczyć porady lekarskie w przychodni – pierwszorazowe oraz kontynuacje leczenia. 

To wszystko składa się na sumę 3863400 dolarów, po odjęciu kosztów wychodzi na to, że w tym tygodniu klinika zarobiła na siebie 1679097 dolarów, co mieści się w naszej zakładanej średniej. Nie zatrudniliśmy także żadnego nowego lekarza, ale żaden także nie stracił pracy. Bilans pracowników się więc nie zmienił.

Jak na zawołanie, gdy wypowiedziałem te słowa, do sali weszła Macy, moja nowa asystentka, która zaczęła po kolei rozdawać wszystkim kawę. Wyglądali na zadowolonych, więc jak widać dostali to, co najczęściej pili. Zachodziłem jednak w głowę, skąd się o tym dowiedziała. Nie miała czasu, by się ich zapytać, więc albo potrafiła czytać im w myślach, albo miała cholernego farta. Te dupki nie umiały udawać, gdyby coś było nie tak, od razu zasygnalizowaliby swoje niezadowolenie.

- A to kto? - zapytał jeden z mężczyzn. - Nie widziałem dotąd tutaj tej kobiety, ale jestem pewien, że nie przeoczyłbym jej tak po prostu. Śliczna jesteś, wiesz? – uśmiechnął się dwuznacznie. Niemal widziałem, jak mu stanął na widok mojej nowej asystentki.

- Wypierdalaj Henry, odpowiedziałem szybko. W mojej klinice nie ma miejsca na lekceważenie kogokolwiek, a tym bardziej moich pracowników. Módl się, żeby nie założyła ci albo klinice sprawy w sądzie.

- Ochujałeś? To tylko głupie żarty. Powiesz nam w końcu, kto to jest? Bo jak mniemam, to z naszych pieniędzy wypłacasz jej pensje.

- Powiedziałem - wyjdź, nie będę się powtarzać. Mam nadzieję, że następnym razem, gdy spotkasz panią Anderson, wykażesz się na tyle dużą klasą, by ją odpowiednio przeprosić.

- Jakie lubisz kwiaty Macy? – zwróciłem się do oszołomionej dziewczyny.

- Eeee, piwonie? Nie wiem, chyba piwonie – odpowiedziała niepewnie.

- No to Henry, nie wiem, czy sto piwonii wystarczy, by zmazać twoją głupotę, ale możesz próbować.

- Nie, to naprawdę nie będzie konieczne, ja przyszłam tu tylko zostawić kawę.

- Jest konieczne – zaakcentowałem dobitnie. To nie pieprzony klub ze striptizem, tylko cholerny szpital i to ja tutaj decyduję, co jest konieczne, a co nie.

Gdy tylko Macy i Henry opuścili salę, natychmiast przeprosiłem resztę za całe zajście i wytłumaczyłem, że rzeczywiście pominąłem wątek mojej nowej asystentki.

Black lifeWhere stories live. Discover now