Rozdział 6

734 28 2
                                    

Macy

Poniedziałek zaczął się dla mnie zdecydowanie zbyt wcześnie. Ostatnimi czasy bardzo źle sypiałam w nocy, dlatego rano każda minuta w łóżku była dla mnie na wagę złota. Telefon jednak nie dawał za wygraną i dzwonił już trzeci raz. Wciąż cicho liczyłam, że ktoś w końcu da sobie spokój i zrozumie, że nie mam ochoty z nim rozmawiać. Postanowiłam przykryć głowę puchatą poduszką, licząc, że to choć trochę zagłuszy wkurwiający dzwonek. Zła na siebie, że nie uznawałam w domu wyciszonego telefonu, podniosłam się z łóżka niechętnie i odebrałam od nieznanego numeru dosłownie w ostatniej chwili.

- Halo – burknęłam chyba trochę zbyt protekcjonalnie.

- Dzień dobry, tutaj Lily Brown, dział HR kancelarii Scott&Associates, czy mam przyjemność z panią Macy Anderson?

- Taaaak... – wydukałam niepewnie.

- To świetnie, w takim razie informuję, że chcielibyśmy przeprowadzić z panią rozmową kwalifikacyjną na stanowisko asystentki prezesa. Czy możemy umówić się w samo południe?

Odrucho zerknęłam na godzinę na zegarze i zorientowałam się, że było już grubo po 10, szybko wklepałam w Safari nazwę kancelarii i sprawdziłam, jak daleko znajduje się od mojego mieszkania. Szybko zrozumiałam, że nie mam ani chwili do stracenia, bo sama podróż zajmie mi tam prawie godzinę.

- Idealnie – odpowiedziałam, siląc się na to, żeby zabrzmiało to jak najbardziej pozytywnie.

- Perfekcyjnie, w takim razie proszę zgłosić się do recepcji, a tam pokierują panią dalej.

Gdy kobieta odłożyła słuchawkę, potykając się o wielką kołdrę, pobiegłam do łazienki. Wzięłam szybki prysznic i dokładnie umyłam włosy swoim ulubionym szamponem o zapachu sosny. Gdy kupowałam go pierwszy raz, nie wzięłam pod uwagę, że mogę później pachnieć, jak zielona kostka do WC. Na szczęście okazało się, że to subtelny zapach lasu po deszczu, zmieszany z nutami żywicy. 

Stojąc pod prysznicem, uświadomiłam sobie, że myłam się od ponad trzech dni, czyli tylu od ilu nie opuszczałam mieszkania. Z lekka było mi wstyd, ale z drugiej strony doskonale wiedziałam, jak wiele kosztuje mnie każde wstanie z kanapy. Dlatego zebrałam w sobie resztki energii i uruchomiłam w głowie autopilota, który pozwolił mi przygotować się do wyjścia. Latte z ogromną ilością mleka i cynamonu, czarna, dopasowana, ale nie obcisła sukienka za kolano, czerwone szpilki, które miały mi dodać odwagi i makijaż – delikatnie podkreślone oczy tuszem do rzęs i perfekcyjnie, jakby od linijki, pomalowane na czerwono usta. 

Próbowałam korektorem zatuszować ślady po nieprzespanej nocy, ale udało mi się to jedynie połowicznie. Liczyłam, że odległość mojego krzesła od krzesła rekruterki będzie na tyle duża, że nie zauważy, jak bardzo byłam zmęczona.

Drogę do kancelarii pokonałam najpierw metrem, a następnie na pieszo, co natychmiastowo odbiło się na moich nogach. Nie cierpiałam szpilek, miałam wrażenie, że to wytwór szatana, który zesłał je, jako karę za niewyjaśnione nieposłuszeństwo naszych przodków. Gdy przekroczyłam próg Scoot&Associates była za pięć dwunasta, więc dumna z siebie, że wyrobiłam się na czas, wypięłam pierś i pewnym krokiem podeszłam do marmurowej recepcji.

Cały holl utrzymany był w czarnych i białych barwach. Na podłodze ułożone były czarne kafle, które kosztowały pewnie fortunę, ale stukot obcasów na tej posadzce był tak dźwięczny, że aż przeszły mnie niespodziewane ciarki. Z sufitu zwisały nowoczesne żyrandole, które nieco przypominały styl loftowy. Na próżno szukać tutaj było jakiejkolwiek roślinności, całość wiała chłodem, ale czuć było tu władzę i styl. 

W rogu ustawione były skórzane kanapy na złotych nóżkach i stolik kawowy o nieco fikuśnym kształcie. Naprzeciwko wejścia znajdowało się wejście do wind, ale mój wzrok padł na wielki napis 3D z nazwą kancelarii, który wystawał znad głowy recepcjonistki. Był chyba nawet większy niż ten, który zobaczyć można było na wejściu do budynku. Czyżby prezes miał kompleks małego kutasa, który musiał sobie rekompensować w inny sposób?

Gdy podeszłam do recepcji, kobieta ubrana w czarno-białą sukienkę, podniosła wzrok i uśmiechnęła się lekko. Odwzajemniłam uśmiech i od razu przeszłam do konkretów.

- Dzień dobry, nazywać się Macy Anderson i byłam umówiona na rozmowę kwalifikacyjną na stanowisko asystentki...

Kobieta urwała mi w pół słowa, zanotowała coś w komputerze, a następnie podała mi identyfikator.

- Wszystko się zgadza, prezes oczekuje na panią w swoim gabinecie na dwudziestym piętrze. Na pewno pani trafi, jest największy i w całości z czarnego szkła. Dzięki tej karcie uruchomi pani windę, proszę ją oddać, gdy będzie pani opuszczać budynek. No i powodzenia!

Nieco oszołomiona nadmiarem informacji podeszłam do wind i wcisnęłam przycisk jej przywołania. Zastanawiałam się, czy się przesłyszałam, czy rozmowę naprawdę przeprowadzać będzie sam CEO. Miałam nadzieję na miłą pogawędkę, a tymczasem prawdopodobnie trafię do samej paszczy lwa i zostanę przeżuta i wypluta w pierwszych pięciu minutach rozmowy.

 Nie wiem, co miałam w głowie, wysyłając tutaj swoje CV, mając zerowe pojęcie o prawie, ale nie sądziłam, że ktoś w ogóle zadzwoni. Być może to zwykła pomyłka i zostanę wyśmiana już na wstępie, że w ogóle miałam cień nadziei, że naprawdę chcą mnie zatrudnić.

Gdy wjechałam na odpowiednie piętro, czułam się nieco zagubiona. Na korytarzu nie było żywej duszy, a cisza, która wypełniała tę przestrzeń aż dźwięczała w uszach. Recepcjonistka miała rację, że bez trudu odnajdę gabinet prezesa, ponieważ, choć skryty nieco z boku, rzeczywiście rzucał się w oczy. Na tabliczce przeczytałam – CEO Scott&Associates William Scott.

Delikatnie zapukałam w drzwi, a gdy otworzyła mi kobieta, lekko zdziwiona, odetchnęłam z ulgą. Mój spokój nie trwał jednak długo, ponieważ, gdy tylko przekroczyłam próg gabinetu, zauważyłam, że za biurkiem siedzi mężczyzna. I to nie byle jaki, bo piekielnie przystojny i seksowny. Miałam skrytą nadzieję, że na jego widok nie poleciała mi ślinka, bo to już na starcie przekreśliłoby całą moją szansę na jakiekolwiek zatrudnienie.

- Pani Anderson, zapraszam do środka – zabrzmiał niezwykle łagodny, ale mocny głos prezesa. 

Black lifeWhere stories live. Discover now