Rozdział 14

1.6K 154 165
                                    

– Uch. No czy ty musisz... Mfhhfmm – zduszony jęk opuścił moje usta, urwałem go jednak natychmiast, topiąc poczerwieniałą twarz w poduszce.

– Nie spinaj się. – Opuszki palców Vasqueza ześlizgnęły się na moje podbrzusze.

Oddychałem płytko przez rozchylone wargi, sapiąc, jakbym złapał zadyszkę po długim biegu. Vasquez pochylał się nad moim obnażonym torsem, a ja wkładałem całą siłę woli w to, aby się pod nim nie wić.

– Rozluźnij się, dobrze? – poprosił. – Nie chcę zrobić ci krzywdy.

– Ale bądź delikatny.

– Przecież zawsze jestem.

– A pamiętasz pierwszy raz? – wytknąłem mu, wciąż jeszcze wspominając to paskudne ukłucie bólu, rozchodzące się po wszystkich moich nerwach, kiedy dobrał mi się do opatrunków. Zdarł je wtedy w taki sposób, że byłem święcie przekonany, iż oprócz bandaża ujrzę w jego dłoni również płat własnej skóry.

– To dlatego, że się wierciłeś. Nie wierć się, to zdejmę je powoli i ostrożnie.

Wsunął lewą dłoń pod moją brodę i pocałował mnie, ale wiedziałem, że to tylko sprytna dywersja. Już dobrze poznałem jego metody. Odwracał w ten sposób uwagę od prawej dłoni, która chwyciła za rąbek plastra w taśmie, próbując oddzielić go od mojego ciała.

Zadrżałem w jego objęciach i w niekontrolowanym odruchu ucieczki spróbowałem przekręcić się na bok. Vasquez jednak powstrzymał mnie mocnym pchnięciem, po czym docisnął mój tułów z powrotem do materaca.

– O nie, kochanie – upomniał mnie z przekąsem – musisz wytrzymać.

Boliiiii – zawyłem w duchu, zagryzając obie wargi. Nie mogłem wyjść przed nim na mięczaka, ale cały brzuch palił mnie tak, jakby przykładano do niego rozżarzone węgle. Wszystko przez to, że w ciągu dnia bardzo mocno się wierciłem i z rany uwolniło się sporo posoki, która po zaschnięciu skleiła opatrunek ze skórą. Do tego jeszcze szwy zahaczyły się o włókna jałowej gazy, tworząc nierozerwalną plątaninę.

– Może jednak zadzwonimy po Kassy – zaproponowałem, nim zdążyłem ugryźć się w język.

Doktor Clock wpadała do mnie przez pierwsze parę dni. Sprawdzała, jak się czuję, monitorowała, czy z raną nie dzieje się nic niepokojącego, a jej dłonie obchodziły się ze mną, jakbym był najcenniejszym skarbem. Gdy zmieniała mi bandaże albo przemywała okolice sączącej się rany, czułem wyłącznie lekkie łaskotanie. Mogłem się odprężyć, zdając na jej doświadczenie i wprawę.

Któregoś dnia uznała jednak, że gojenie postępuje prawidłowo i nie ma oznak zakażenia ani żadnych innych przesłanek do tego, bym miał się lada moment przekręcić. Pokazała więc Vasquezowi, jak wygląda cała procedura ściągania ze mnie zużytych opatrunków i od tamtej pory to na jego barkach spoczywała odpowiedzialność wymieniania ich na świeże dwa razy dziennie.

– Albert. – Zmiękłem, gdy wymówił moje imię. Jego głęboki głos zawibrował mi nad uchem. Brzmiał jak chrapiący wilk. Aż poczułem falę dreszczy, rozchodzącą mi się po ciele i kłębiącą niebezpiecznie w dole brzucha. – Zaufaj mi.

Odchyliłem głowę, zamknąłem oczy i w dramatyczny sposób nakryłem się ręką. Nie miałem ochoty patrzeć na wielobarwne wydzieliny z mojego własnego ciała. Już sama krew odrobinę mnie obrzydzała – we wczesnym dzieciństwie zdarzało mi się zasłabnąć na jej widok – a rany o tej skali i ich proces gojenia wciąż stanowiły dla mnie nowość. Czasami przed zaśnięciem zastanawiałem się, ile takich zranień mieli już na sobie poszczególni członkowie Zakshotu. Czy często trafiali do szpitala z urazami, które, nieopatrzone, mogły kosztować ich życie?

Drive Me Crazy || BlacharyWhere stories live. Discover now