Rozdział 12

2.3K 182 51
                                    

Na początku myślałem, że to nie jest prawdziwy pocałunek. Na pewno nie głęboki i romantyczny. Bardziej muśnięcie warg; czysto kumpelski gest, wieńczący kilka dłużących się chwil niepokoju o to, czy przeżyję. Potem Vasquez miał zachichotać, widząc moją porażoną szokiem twarz. Podsumować całą sytuację jakąś sarkastyczną puentą albo ostrzec, żebym nie wyobrażał sobie zbyt wiele. Wreszcie odsunąć się szybciej, niż się zbliżył i zostawić mnie sam na sam z ziejącą chłodem pustką, która na dobre zajęłaby jego miejsce.

Lecz mimo głębokich przekonań, że bańka lada moment pryśnie, żadna z rzeczy, podsuniętych mi przez wyobraźnię z góry nastawioną na rozczarowanie, nie spełniła się...

Jego wargi cały czas obejmowały moje, ocierając się o nie zaskakującą delikatnością. Jakby ich ruchy dyktowało onieśmielenie; niepewność, na ile właściwie mogą sobie pozwolić. Smakowały colą i whisky. Były moim lekarstwem. Opatrunkiem, przyłożonym do otwartych ran. Odejmowały ból, łagodziły swędzące otarcia i usuwały z głowy wspomnienia niedawnego koszmaru. Ich żar wprawiał moje wyziębione szczątki w drżenie. A kiedy dołączył do nich koniuszek języka, rozpalony niczym słońce w zenicie, poczułem jednocześnie ulgę i napływającą zewsząd falę nowych, nienazwanych wrażeń, kołaczących w piersi w rytm rozedrganego serca.

Nie od razu jednak odwzajemniłem czułości. W pierwszej sekundzie tak mną wstrząsnęło, że trzepotałem tylko rzęsami, z uporem wstrzymując oddech. Nieruchomy jak skała odliczałem sekundy do momentu, w którym Vasquez się odsunie. Kiedy dotarłem do siedmiu, przeszedł mnie prąd. On naprawdę mnie pocałował. A ja naprawdę siedziałem jak kołek...

Jeśli nie chciałem stracić szansy na coś więcej, musiałem podjąć działanie i musiałem zrobić to natychmiast. Na szczęście ciało wiedziało, czego pragnie, jeszcze zanim umysł zdołał odpowiednio ulokować doznania. Rozchyliłem wargi, wysuwając nieznacznie podbródek. Owinąłem dłonie wokół jego karku i zamknąłem oczy, rozluźniając się w uścisku prężnych ramion. Uda zakleszczyłem mocniej na biodrach Sindacco. Gdy sprzączki naszych pasków zaczęły się ze sobą zderzać, krew w moich żyłach gwałtownie zmieniła bieg.

Świat dookoła zniknął za kurtyną powiek i przestał mieć znaczenie. Jedynym statycznym punktem były nasze splecione ciała. Jedynym dźwiękiem – urywane oddechy.

Całowaliśmy się niespiesznie, w drobnych muśnięciach zgłębiając kształty i kontury naszych ust. Dopasowywaliśmy się do siebie, poświęcając czas, by nauczyć się dostrzegać w pełnych pasji ruchach najdrobniejsze detale. Niektóre zetknięcia warg były jak pytania, inne jak odpowiedzi. Zawierały w sobie granice, które obaj stopniowo przesuwaliśmy coraz dalej. Od subtelności aż do niepodyktowanej jakimikolwiek zasadami, impulsywnej namiętności. Tempo z sekundy na sekundę stawało się bardziej zawrotne. Latynos porzucił wkrótce jakąkolwiek powściągliwość. Podobnie jak porzucił fakt, że byłem w nie najlepszym stanie, a większość mojego torsu ginęła pod szerokimi płatami bandaży. Zdjął palce z moich policzków i zaczął wodzić opuszkami po odsłoniętych fragmentach skóry. Po plecach, po obojczykach. Po zakwitających sińcach i skaleczeniach zbyt drobnych, by marnować na nie plastry. W tym czasie jego język zostawiał na moim podniebieniu słodko-piekące ślady.

Cola i whisky – pomyślałem. – Niebezpieczna mieszanka, którą łatwo się upić bez późniejszych wyrzutów sumienia.

Zastanawiałem się, ile tego wypił. Czy jego podniecenie nie wynikało przypadkiem z posunięcia się o jeden drink za daleko. Ale nie dałem się zniewolić tej teorii. Nawet jeśli byłaby ona słuszna, nie pozwoliłem, by rzuciła cień na moje pragnienia. Ten moment był ich spełnieniem i oddawałem mu każdą cząstkę siebie. Cholera, gdyby nie szwy, oddałbym nawet więcej... Całe serce, duszę, umysł. Całe ciało. Mimo braku jakichkolwiek doświadczeń w tej sferze, byłem gotów pozwolić w pełni mu się posiąść. Choćby tu i teraz.

Drive Me Crazy || BlacharyWhere stories live. Discover now