Rozdział 1

3.7K 195 13
                                    

S T Y C Z E Ń

Spakowałem swoje rzeczy do jednej torby. Tylko tyle miałem. W środku spoczywał portfel z zamrożoną kartą debetową, trochę gotówki zwiniętej w rulony, dwukolorowa kurtka z jeansu, zestaw kluczy imbusowych, para złotych kolczyków w pudełku po zapałkach oraz paczka papierosów. Tę ostatnią zabrałem wyłącznie, by nie zostawiać syfu w i tak zasyfionym, wynajętym mieszkaniu. Ograniczałem palenie. Nałogi przywierały do mnie jak tłuszcz do rozgrzanej patelni. Z każdym kolejnym coraz ciężej było się pozbyć poprzednich – adrenalina, hazard, alkohol, MDMA. Niezmywalne plamy na niegdyś czystym sumieniu.

Dla własnego zdrowia powinienem był rzucić fajki w najdalszy kąt kawalerki pełnej pluskiew, żeby mnie nie kusiły, ale wyjątkowo ścigałem się z czasem.

Dochodziła siódma jedenaście. Pociąg wjeżdżał na peron o ósmej sześć. Zatrzymywał się na minutę i znikał spóźnionym podróżnym z pola widzenia za dziewięćdziesięciostopniowym zakrętem. Jeśli nie chciałem znaleźć się wśród nich, musiałem ruszać.

Może i od najbliższej stacji metra dzielił mnie rzut beretem, ale w podziemiach o tej porze zawsze robił się potężny zator. Najwidoczniej przed ósmą wszystkich legalnie pracujących ludzi ogarniała zbiorowa hipnoza i na umówione wcześniej hasło zamieniali się w bydło, niezdolne do wykonania czynności tak prostej jak przejście przez automatyczne barierki sprawnie i bez kolizji. Mając to na uwadze, zmuszony byłem doliczyć dwanaście minut możliwego opóźnienia. Co z kolei oznaczało, że na peron zawitam równo z pociągiem. Niebezpiecznie blisko odgwizdania odjazdu.

Gdybym nie sprzedał wraku R8, nie musiałbym walczyć o przetrwanie w śmierdzącym moczem metrze. I na co mi niby te dodatkowe kilka tysięcy dolarów? Tam, dokąd jadę, to marny pył. Nie wystarczy nawet na bułki – kajałem się w myślach, bo czterokołowy rumak od zawsze stanowił dla mnie coś w rodzaju przedłużenia ręki. Swoisty synonim wolności i niezależności. Nie musiałem dłużej błagać ojca o podwózkę lub tłuc się do szkoły autobusami. Prawo jazdy dawało więcej możliwości niż jakikolwiek inny dokument.

Wybiła siódma piętnaście.

Szlag.

Dopiąłem zamek puchowej kurtki do samego końca, szczelnie osłaniając szyję. Ostatnie, czego chciałem się nabawić, to zapalenie krtani. Zarzuciłem skromny dobytek na ramię i wyszedłem w pośpiechu, klucz zostawiając w drzwiach od zewnętrznej strony. Mieszkanie i tak nie oferowało złodziejom nic, na co mogliby się połasić.

Dla kogoś, kto minąłby mnie na klatce, mogło to wyglądać, jakbym wybierał się właśnie na siłownię. Nie znikał na zawsze, pozostawiając po sobie tylko dym, ulatniający się z zapchanej petami popielniczki i niewyrzucone śmieci. Zwyczajni ludzie, gdy się przeprowadzali, najpierw dbali, by mieć gdzie się podziać. Kupowali dom. Wynajmowali mieszkanie. Zamawiali transport mebli. Pakowali rodzinną porcelanę w folię bąbelkową.

Ja miałem tylko obietnicę. Złożoną raz. Słownie. Przypieczętowaną mocnym uściskiem dłoni.

Jeśli kiedyś wpadniesz do Los Santos, znajdź mnie. Pokażę ci, na czym polega prawdziwa zabawa.

Żadnego pisemnego potwierdzenia, że nie skończę pod mostem. Żadnej umowy o pracę ani umowy najmu. Nic, czym można by uspokajać sumienie, że nie popełniam w tym momencie największego błędu w swoim życiu, rzucając się w pogoń za dobiegającym z odmętów wspomnień głosem.

Co cię tu właściwie trzyma? Na pewno nie ta brudna kawalerka... Przyjedź do Los Santos. Zobaczysz mój apartament przy Eclipse Boulevard.

Drive Me Crazy || BlacharyOn viuen les histories. Descobreix ara