Rozdział 8

2.4K 180 37
                                    

K W I E C I E Ń

Siedziałem w łazience nad odkręconym kranem, wsłuchując się w szmer wody, przez który coraz wyraźniej przebijał się głos mojej matki. Nie wiedziałem, co do mnie mówiła, ale jej ton brzmiał bardzo jednostajnie, może nieco ospale, jakby czytała mi bajkę na dobranoc, choć sama chciała się już położyć.

Nie jąkała się. Nie brała pauz na wdechy i nie akcentowała sylab. Robiłem wszystko, by za nią nadążyć, lecz z całego monologu docierały do mnie tylko pojedyncze słowa, w dodatku nie dające ułożyć się w żadne sensowne zdania.

Bukszpan. Sączyć. Sahara. Krzesło. Świeca. Szczypce. I inne szeleszczące wyrazy.

Widocznie ze zmęczenia znów się pomyliła i zamiast wziąć z biblioteczki opasły tom Baśni Braci Grimm, przyszła do mnie ze słownikiem.

Złożyłem głowę na skrzyżowanych ramionach, opartych o brzeg umywalki. Coś zapikało tuż przy moim uchu, ale ignorowałem wszystkie dźwięki oprócz wody i zaklętego w niej głosu. To było jednocześnie kojące i bolesne. Pojednanie z kimś, kto opuścił mnie tak dawno, że pamięć zaczynała powoli zacierać jego ślady. Twarz we wspomnieniach przypominała starty gumką rysunek. Kolory wciąż barwiły kartkę, jednak kontur był niewyraźny.

Wiedziałem, że to, co słyszę, to tylko urojenia, powodowane zmieszaniem marihuany z ecstasy i metą, a mimo to rozdrapywałem dawno zasklepione rany, łudząc się, że naprawdę rozmawiam z osobą, której nie było przy mnie przez ponad dwadzieścia lat mojego życia. Która znikała, gdy jej potrzebowałem, wyjeżdżała na długie miesiące, na wakacje od niechcianego syna, i która przecież prędzej przyszłaby do mojej sypialni z najnowszym numerem Vogue'a niż bajką na dobranoc.

– Tęsknię, mamo – szepnąłem, sam w to nie wierząc, po czym wsunąłem palce pod strumień.

Moja dłoń była przezroczysta, twarda, szklana. Załamywała wiązki światła, wpadające przez szparę w uchylonych drzwiach, mieniąc się na wszystkie istniejące kolory. Pod cienką skórą dało się policzyć każdą nitkę błękitnej pajęczyny żył.

Od czterech dni byłem na prochach, kupionych hurtowo od Lucasa po tym, jak rozstałem się z Vasquezem przy Jamestown, i w końcu dopadł mnie zjazd. Halucynacje stanowiły jedynie kroplę w morzu. Powietrze, jak bicz, smagało mój nagi tors, zostawiając na nim żarzące się blizny. Serce wędrowało po całym ciele. Skakało do przełyku. Potem znów pulsowało w dole żołądka. Napierało na kręgosłup, bijąc w niego niczym taran.

Chciało mi się pić, ale pod ręką miałem tylko zgrzewkę piwa, a ono smakowało żelazem.

Coś wylądowało na moim udzie. Zerknąłem w dół, widząc czerwonego motyla, nie większego niż paznokieć. Za chwilę obok niego usiadł kolejny. I jeszcze jeden. Uniosłem dłoń, żeby je zgnieść, ale wtedy dostrzegłem, że cały rój obsiadł moje palce. Były wszędzie. Wypełzały z nosa, schodząc niżej, ku spierzchniętym wargom. Znikały pod nieogarniętym zarostem, a później odfruwały z krawędzi szczęki.

Poczułem chłód na barku i podskoczyłem, omal nie przewracając się razem z kuchennym krzesłem (nie miałem pojęcia, kiedy je ze sobą przywlokłem), na którym siedziałem od piętnastu minut.

– Matko, coś ty ze sobą zrobił? – Zniknęły miniaturowe motyle, zastąpiły je gigantyczne czarne ćmy, zupełnie przysłaniające pole widzenia. – Wiesz, że ci krew leci, prawda?

Drive Me Crazy || BlacharyKde žijí příběhy. Začni objevovat