Rozdział 4

2K 175 27
                                    

L U T Y

– Witamy w Burger Shocie. Polecam zestaw promocyjny z podwójnym Heartstopperem, Bleederem i małymi frytkami lub shakiem truskawkowym do wyboru.

– Poproszę, eee... Coś z dużą ilością bekonu. – Klient pociągnął nosem, oglądając zmieniające się na telebimach obrazki niekumatym wzrokiem.

– Mogę przygotować Heartstoppera z dodatkowym bekonem.

– A jest tam ogórek? – Znowu pociągnął nosem. Spurpurowiała od nadmiaru alkoholu twarz wyglądała niewyraźnie.

– Tak. Jest.

– To nie. – Zachwiał się na nogach, wsadzając dłonie w kieszenie wełnianego swetra. Trąciło od niego zapachem przepoconych kapci oraz taniej brandy. – To coś z serem.

– Proponuję zatem Burgera BS lub klasycznego cheeseburgera, teraz również w bułce maślanej. – Przesunąłem palcem wzdłuż krawędzi dotykowego ekranu, zjeżdżając na sam dół obszernego menu. W ciągu ostatniego miesiąca nauczyłem się go na pamięć. Apetycznie wyglądające zdjęcia tłustego jedzenia nawiedzały mnie w snach za każdym razem, gdy udawałem się na spoczynek.

Facet machnął ręką, jakby liczył, że dokonam wyboru za niego. Ten rodzaj klientów był zdecydowanie najgorszy. Przychodzili, nie, przypełzali o czwartej nad ranem, kiwając się na boki, i bełkotali, cuchnąc gorzej niż kanałowe szczury, których całe hordy futrowały śmietniki na tyłach restauracji. Oczywiście osobą odpowiedzialną za ich regularne tępienie – szczurów, nie upierdliwych klientów – Kui mianował mnie. Dzierżenie tytułu pracownika miesiąca wiązało się z brakiem podwyżki i podwójną ilością obowiązków. Ale nie narzekałem. Nawet wtedy, gdy połowę pensji pożerały kupowane z konieczności energetyki czy obłędne ilości amfetaminy, by mieć siłę utrzymać się na nogach, tyrając na dwie zmiany.

– Niech będzie ten BS.

Zatwierdziłem zamówienie, przyjmując od niego pomiętą gotówkę.

Burczało mi w brzuchu, lecz obiecałem sobie, że nie tknę niczego, co wyszło spod ręki Blusha, który tej nocy pełnił dyżur na kuchni. Choć w Burger Shocie spędzał jeszcze więcej czasu ode mnie, jego gotowość do pracy nawet po trzynaście godzin dziennie nijak nie przekładała się na rzetelność. Notorycznie mylił sosy. Wkładał wołowinę do Veggieburgerów. Nie ścierał spalonego tłuszczu z grilla i nie mył maszyny do shake'ów. Ale najgorszą rzeczą, jakiej stałem się naocznym świadkiem, było upuszczanie kawałków warzyw lub mięsa na brudną podłogę i pakowanie ich z powrotem do lepionej kanapki.

Dreszcz przeszedł mnie na wspomnienie grudek ziemi trzeszczących w zębach, kiedy żułem przygotowany przez niego lunch.

– Jeden BS z podwójnym bekonem – krzyknąłem, czekając na odzew.

Bez skutku.

– Blush? – Zajrzałem do kuchni.

Blush Key drzemał na siedząco pod ścianą, przykryty dwiema zimowymi kurtkami – swoją własną i moją. Za poduszkę służyła mu paczka rukoli, a za materac porozdzierane kartony, w których kurierzy z samego rana dostarczali zamówione z hurtowni produkty.

Pokręciłem głową z politowaniem.

– Powinni mi więcej płacić – westchnąłem, zabierając się za odgrzewanie mięsa.

Marudny klient nie powiedział ani słowa, kiedy podałem mu kanapkę. Tylko porwał swoje zamówienie z tacy, po czym niezgrabnym slalomem powędrował do drzwi. Gdy opuścił lokal, na krótką chwilę zapanowała błoga cisza. Zamknąłem oczy, splatając ręce na blacie i opierając na nich podbródek w nadziei, że uda mi się wyrwać kilka minut snu. Choćby na stojąco.

Drive Me Crazy || BlacharyWhere stories live. Discover now