Rozdział 10

3K 208 100
                                    

Minęło siedem sekund głuchej ciszy. Osiem. Dziewięć.

Nic.

Żadnego huku. Szumu. Łoskotu spadającego ciała. Tylko krótki szczęk, przypominający znalezienie odpowiedniej zapadki w mosiężnym zamku rozbrajanego sejfu.

Moje serce najpierw stanęło, by po chwili wyrwać się z piersi i pociągnąć znękaną duszę za sobą. Pod spuszczonymi powiekami powoli materializował się tunel, na końcu którego majaczyło blade światło, a wszystkie wspomnienia śmiertelnego życia zaczynały się stopniowo zacierać. Czułem, że jeśli zaraz nie otworzę oczu, światło mnie wciągnie i skonam na zawał w wieku marnych dwudziestu czterech lat na dywanie kogoś, kogo Erwin Knuckles najpierw pocałował, a potem próbował zastrzelić.

– Czy ty... nacisnąłeś spust? – Głos Gregory'ego był cichy i słaby, ale... był, co oznaczało, że albo umarłem wraz z nim, albo w salonie nic się nie zmieniło.

Zmusiłem się do rozchylenia powiek, aby się o tym przekonać.

Erwin stał pod ścianą, obnażając zęby. W zaciszu domu, bez świadków, wyglądał jak odarty z wszelkich masek. Był naturalny. I naturalnie przerażający. Nawet, gdy opuścił broń, rozluźnił ramiona i niedbałym gestem rzucił pistolet na sofę, zrobił to z gracją jadowitego skorpiona.

– Było tak kozaczyć? – zapytał pretensjonalnie, chełpiąc się przy tym ze swojego nieczystego zwycięstwa. – Nie rób durnej miny. Potrafię jeszcze rozróżnić wagę nabitego pistoletu od pustej wydmuszki – dodał rzeczowo, strzepując niewidzialny kurz z rękawa śnieżnobiałej koszuli. – Poza tym widziałem przez okno, jak coś majstrujesz przy magazynku. No. A skoro błazenadę mamy za sobą, to siadaj. Jest temat do obgadania.

Czy ja śnię? Czy to delirium?

Przyłożyłem dłoń do czoła, by upewnić się, że nie mam gorączki.

– Ty sobie chyba, kurwa, żartujesz. – Gregory splótł ręce na wysokości mostka. Nadal stał prosto, napinając się w wojowniczej pozie. Marszczył nos, jakby drażnił go nieprzyjemny zapach, lecz jedynym zapachem roznoszącym się w salonie były ciężkie, kwiatowo-drzewne perfumy. Na mój gust trochę zbyt intensywne, ale nie nieprzyjemne. – Włamujesz mi się do domu...

– Otworzyłem drzwi kluczem.

– Zabrałem ci...

– Mam sześć kompletów w zapasie – uprzedził go Erwin, siadając i poklepując wolne miejsce obok siebie. – No chodź, chcę tylko porozmawiać. Przecież cię nie ugryzę, uparty baranie.

– Już to zrobiłeś. – Gospodarz wydął opuchnięte, czerwone wargi. – I wiesz co? To, że odwróciłeś moją uwagę w taki sposób, było kurewską zagrywką i ciosem poniżej pasa. Nie! – Uniósł palec, kiedy pastor rozchylił usta, by wciąć mu się w monolog. – Nie interesują mnie twoje tłumaczenia. Jesteś skończonym fiutem. Mam dość ciebie i tego, że wiecznie zachowujesz się, jakby ci wszystko było wolno. Który już raz odwalasz gówno, a potem liczysz, że ci wybaczę? To się powtarza jak jebany film puszczony na zapętleniu. Nie chcę znów przez to przechodzić. Nie mogę...

Pod koniec wypowiedzi Gregory obniżył swój ton, zmieniając przy tym całą postawę. Zgarbił się. Wyglądał dojrzale i z pewnością był dużo starszy ode mnie czy Knucklesa, lecz w jednej chwili przybyło mu jeszcze więcej lat. Słowa nagle przestały przechodzić mu przez gardło tak płynnie, jak do tej pory. Łamał się. Zająkiwał. Emocje sprawiały, że zaczynał się sypać.

Drive Me Crazy || BlacharyWhere stories live. Discover now