Rozdział 7

2.1K 196 38
                                    

Obróciłem w dłoni czarny flakon, który Erwin Knuckles zostawił po sobie na przednim siedzeniu. Był zimny. Zabezpieczony korkiem w kształcie złotej korony. Bezbarwny płyn przelewał się w środku, cicho chlupiąc, ilekroć koła samochodu trafiały na wybój. Jego woń, unosząca się wśród ciężkiego, przesyconego pożądaniem powietrza, wciąż drażniła mnie w nozdrza. Przy każdym oddechu zaciągałem się nią płytko, próbując rozpoznać poszczególne nuty. Na pierwszy plan wybijał się cytrusowy aromat gorzkiej pomarańczy i tangerynki. Dalej akordy drzewne – może cedr – podbite paczulą, zwieńczone wetiwerem.

Wiedziałem, że bawełniana koszulka nasiąknie tą efemeryczną mgiełką co do nitki – a wraz z nią moje ciało – i nazajutrz, gdy obudzę się w swoim łóżku, będę czuć na sobie zapach Vasqueza.

Zapach podkreślił szyderczo wewnętrzny diabełek. – Nie samego Vasqueza.

Przygryzłem wargę, ssąc krew, płynącą z otwartych ranek. Sam nie wiem, kiedy mój owładnięty urokiem umysł dokonał remanentu, zmieniając etykietę Sindacco z „Ziomka od napadów", na „Faceta, którego chciałbym mieć". Miałem wrażenie, że uczucie to zrodziło się poza moim ciałem. Jakby do tej pory nosiła je surogatka, lecz nagle pojawiła się w moich drzwiach, oświadczając, że przyszło na świat i odtąd to nie jej zmartwienie.

Robiłem wszystko, aby się go pozbyć. Wykopałem na dnie serca głęboką dziurę, zrzucając do niej małego potworka, ale wypełzał z niej i darł się z głodu, ilekroć czułem się samotny, a potem gryzł mnie po kostkach. Tylko obecność Vasqueza mogła go nasycić. Niestety był on nieuchwytny.

Palące uczucie zazdrości dokuczało bardziej niż pulsująca opuchlizna na palcach, potraktowanych prawdziwym ogniem. Po tym, co zaszło w samochodzie, zacząłem nieumyślnie porównywać się do Erwina. Zastanawiałem się, co ma on, czego mnie mogłoby brakować. I tylko przypieczętowałem tym rozważaniem wieko własnej trumny.

Erwin był niski, ale zgrabny. Umięśniony, choć nie przepakowany. Dbał o zarost, fryzurę. Zarysowana ostro, kanciasta szczęka mogłaby ciąć metal. Złote oczy zawsze lśniły charyzmatycznym żarem. Kiedy wchodził do pomieszczenia, natychmiast skupiał na sobie całą uwagę. Hipnotyzował kocią gracją. Czarował elokwentną mową i zabójczą inteligencją.

Nosił garnitury szyte na miarę, okulary przekraczające kwotę mojej wypłaty, sygnety z platyny, zdobione czarnymi diamentami. I jeszcze te cholerne Cartiery... Przy każdym naszym spotkaniu, nadgarstek Knucklesa zdobił inny model.

Biła od niego maniera rozpieszczonego księcia, kapryśnego i humorzastego, który całą służbę zawsze miał na swe skinienie. Który pozbył się wszelkiej konkurencji, by wdziać koronę, a potem ruszył ze swoją armią na podbój świata.

Gdybym spotkał go kilka lat wcześniej, będąc w nastoletniej fazie fascynacji bystrymi łobuzami o wampirzej urodzie, sam straciłbym dla niego głowę.

Teraz, po dwudziestce, traciłem wyłącznie nerwy.

Wrzuciłem flakon z powrotem do schowka i westchnąłem głośno, dając ujście swojej frustracji. Miesiące spędzone pod skrzydłami Zakshotu nie przybliżyły mnie wcale do rozwiązania problemu, z jakim przybyłem do Los Santos – samotności. Nie licząc tych pojedynczych dni, wyrwanych zachłannie z ram napiętego kalendarza, kiedy Sindacco mógł na chwilę otoczyć mnie swoją kojącą obecnością, byłem zupełnie sam.

Drive Me Crazy || BlacharyМесто, где живут истории. Откройте их для себя