Rozdział 3

2K 186 31
                                    

Gdyby ktoś zadał mi pytanie, czy boję się śmierci, odpowiedziałbym, że życie dawno zdążyło mnie do niej przygotować. Od dzieciństwa poznawałem jej mroczną naturę. Czaiła się pod skórą, kiedy pod osłoną nocy wymykałem się z domu, by imprezować w podrzędnych klubach. Buzowała w żyłach, gdy z uporem maniaka wchodziłem w zakręt, dwukrotnie przekraczając dozwoloną prędkość. Szczerzyła kły, kiedy przeskakiwałem z jednego dachu na drugi, obciążony torbą pełną pieniędzy skradzionych z niewielkiego sklepu.

Z początku przed nią uciekałem. Kuliłem się w cieniu, w nadziei, że sobie pójdzie, aż wreszcie staliśmy się dla siebie kimś w rodzaju partnerów – ona Bonnie, ja Clyde.

Nawet teraz stała w pobliżu i czuwała, z pierwszego rzędu obserwując rozwój sytuacji. Gdyby dziś przyszło jej zabrać moją duszę na drugą stronę, podążyłbym za nią bez cienia lęku na twarzy.

Pod wpływem nagłego wyrzutu adrenaliny serce na chwilę zgubiło jednostajny rytm. Nie był to jednak strach. Raczej coś pomiędzy zaskoczeniem a determinacją. Nie odwracając się, wykonałem polecenie nieznajomego. Napastnik zbliżył się, szurając przy tym głośno butami, zerwał mi torbę z ramienia i zdecydowanym ruchem wykręcił ręce do tyłu.

Pięknie. Jeszcze nie zdążyłem wkraść się do przestępczego półświatka, a już padłem jego ofiarą.

– Tylko nie kombinuj. Moi ludzie mają cię na muszce.

Moi ludzie?

Rozejrzałem się dyskretnie, bo głos i tak uwiązł mi w gardle. Rzeczywiście. Facet miał obstawę. Zza kontenerów ze śmieciami i zza zamkniętego kiosku wychynęło kilku zamaskowanych kompanów. Każdy z nich trzymał w dłoni pistolet wycelowany w moją klatkę. Z tej odległości nie potrafiłem zidentyfikować właściwych modeli, ale jeden uderzająco przypominał Desert Eagle'a.

Wyglądali jak klony. Identyczne czarne bojówki, identyczne kurtki, identyczne wojskowe buty. Nawet maski mieli identyczne – czaszki z metalicznym deseniem. Różnił ich wyłącznie wzrost. Prości kieszonkowcy, wyciągający kasę od turystów, nie chodzili ubrani w ten sposób. I nie dysponowali takim sprzętem. Czy to przez nich Vasquez się nie pojawił?

– Sprawdź, czy ten numer należy do niego – zawołał człowiek, stojący najbardziej na lewo ode mnie.

– Nie wiem, o co chodzi. Dopiero wysiadłem z pociągu – zaprotestowałem, przygryzając wnętrze policzka. Głupi tik nabyty w młodym wieku, którego nie potrafiłem się pozbyć.

Ktoś skuł mi nadgarstki i kopnął w plecy, tak że wylądowałem twarzą w śniegu. Zdążyłem tylko dostrzec ruch przy swoim udzie i poczuć, że z kieszeni spodni ubył mi telefon, a później świat dookoła zniknął pod zasłoną płóciennego worka.

– Jakie masz hasło?

Milczałem.

Zimny kawałek metalu musnął mój kark.

– Pytam się, jakie masz, kurwo, hasło.

– Cztery ósemki – wychrypiałem, wijąc się z powodu ciągnącego od ziemi chłodu. Niewygodna pozycja utrudniała oddychanie, a mróz uporczywie wbijał mi się w skórę tysiącem niewidzialnych igieł. Zazgrzytałem zębami.

Na dłuższą chwilę zapanowała grobowa cisza. Gdyby nie to, że śnieg nie zaskrzypiał od ich kroków, pomyślałbym, że tajemniczy prześladowcy odpuścili, pozostawiając moje zziębnięte ciało na pastwę surowej zimy. Niestety, od ścian zaułka ponownie odbił się szorstki głos. Ten sam, który wcześniej kazał mi się poddać.

Drive Me Crazy || BlacharyWhere stories live. Discover now